Tuesday, December 19, 2006

01.10-07.10

1 października 2006 roku, Niedziela, Greensboro

Dziś do kościoła w naszej parafii, dziadkowie mają więc okazję poznać lokalne atrakcje. Przed Mszą spotkaliśmy 'naszego' Polaka, tego samego, co jakiś czas temu. Przyprowadził jeszcze swojego kolegę. Oboje mówią już bardziej z amerykańska, żyją w tutejszym świecie, z tymi zwyczajami czy innościami. Dziś jest 'niedziela pączkowa', tzn. po niektórych Mszach, w szkolnej stołówce można się czegoś napić i zjeść pączki, fajny sposób na integrację parafian. Tutaj zresztą jest wiele inicjatyw, które mają służyć temu, aby parafia była wspólnotą nie tylko w teorii, ale jak najbardziej w praktyce. U nas, anonimowość w parafii, wiele osób, chyba zbyt wiele - cieszy.

Po południu jedziemy do tajskiej restauracji na spotkanie z państwem Chigogidze, wieczór też spędzamy u nich, gdzie dzieciaki szaleją turlając się po podłodze i obrzucając się poduchami. Co mnie ogromnie cieszy, była to pierwsza od wielu, wielu lat okazja, aby usłyszeć rosyjski - i wszystko rozumiałam.

2 października 2006 roku, poniedziałek, Marion

Dziś jedziemy w góry. Pierwszą niespodziankę sprawiła nam... lokalizacja hotelu. Na mapce, którą Andrzej wydrukował z google'a jak wół hotel powinien stać w środku miasta. Objeżdżaliśmy okolicę chyba z godzinę i nic. Nie ma... po prostu nie ma tutaj hotelu. Na innej rozpisce z dojazdem wynika, że w ogóle nie powinniśmy... wjeżdżać do miasta. Wybieramy więc drogę 'za miasto' i na szczęście hotel się znajduje.

Dzisiaj jedziemy tylko na trasę widokową... 'tylko' to za mało powiedziane. Góry, ciepło, jak u nas na końcówce lata, trasa wije się zakrętami, na drodze w miarę pusto... Nie pamiętam, kiedy ostatni raz chodziłam po górach, ech tam, marzy mi się tylko...

Wieczorem jeszcze na zakupy. Najbardziej szczęśliwe są dzieci - Julcia dorobiła się dwóch par buciczków, a Pełcio wyjęczał u dziadków piłkę do amerykańskiego futbolu.

W hotelu wieczorem Paweł pokazuje, co potrafi jego (czasami) rogata dusza. Efekt, zamiast spania z dziadkami, śpi z mamą i Julcią w pokoju. Ale przynajmniej wiem, że jeśli będzie szalał, to mi, a nie innym.

3 października 2006, wtorek, Marion

Pełcio rano wstał wesolutki i grzeczniutki. Gdy już się ubraliśmy i umyliśmy pobiegł w podskokach do dziadków, żeby powiedzieć 'dzień dobry': we are ready going out. Takie powitanie zgotował... dopiero, co obudzonym babci i dziadkowi. Uff, tym bardziej wiem, że dobrze, że Pełcio spał 'u siebie', bo przynajmniej nie zrobił wcześniejszej pobudki. Zeszłam z dziećmi na śniadanie, bo dzieciaki już głodne, reszta dołączyła do nas, gdy my już byliśmy po.

Dziś jedziemy nad wodospady. Oczywiście samochodem, tutaj wszędzie można się dostać samochodem. Do wodospadów od parkingu do przejścia około pół mili. Dla Amerykanów - żartujemy sobie - to pewnie tragedia przejść taki kawał drogi. Dzieci szczęśliwe biegną sobie dróżką. Czy widzieliście kiedyś film o Indianach? No to właśnie znaleźliśmy się w takim zakątku, gdzie można kręcić film... Woda wyżłobiła sobie w skale drogę tworząc zakole połączone ze spadkami... skały, szum rzeki, las... Tylko czekać aż usłyszymy indiańskie uu... uu... uu... uu...

Do następnego miejsca udajemy się 'normalną' drogą, a nie widokową... Tutaj już mijamy górskie osady, domy wzdłuż drogi, sklep, kościół. To, co komentujemy to... ilość (i jakość też) zakrętów. Na dodatek droga używana jest przez tutejszych kierowców i bynajmniej nie jest pusta. Wprost przeciwnie. Ograniczenia prędkości są takie, jakie są, więc jedziemy wolno... Inni za to się denerwują, że za wolno. Ale co tam samochody 'na ogonie', ja chcę dojechać cało i zdrowo. Ta trasa powinna być 'widokowa', tamte zakręty przy tych to pikuś.

Pełcio zażyczył sobie pojechać do Dmuchanej Skały (powinno być w tłumaczeniu Dmuchającej, ale on mówi po swojemu), więc jedziemy. Legenda opowiada o tym, że dawno dawno temu, w czasach, gdy mieszkali tu tylko Indianie, zakochali się w sobie panna i kawaler, każde z innego plemienia, i jak to w takich historiach bywa, skłóconych ze sobą. Zupełnie beznadziejne ulokowanie uczuć. Wędrując kiedyś razem po górach, zobaczyli znaki na niebie wzywające jego pilnie do plemienia (taki sms dzisiejszy), dziewczyna, jak to dziewczyna, zaczęła go przekonywać, żeby z nią został. On mając wybór, albo ona albo plemienne zobowiązania, wybrał trzecie rozwiązanie (bo gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta) i... skoczył ze skały w dół w przepaść. Iście po męsku... nie, to ona powinna się rzucać ze skały. Ale narzeczona okazała się być mądrzejsza (nie, nie poszła utopić się w potoku pobliskim), tylko zaczęła prosić Wielkiego Ducha, aby zwrócił jej narzeczonego. I zwrócił, zawiał wiatr i przywiał ukochanego spowrotem. I stąd taka nazwa.

W pobliskim sklepiku kupujemy kamyczki na pamiątkę, dzieciaki wybierają sobie flagi amerykańskie, a dorośli broszurki-książeczki kucharskie. Wśród przepisów indiańskich bardzo podoba mi się jeden na zupę pt. 'zupa na kamieniu', jest to lokalna wersja zupy na gwoździu. Ciekawe, czy kiedyś, po powrocie do Polski, uda nam się wyprawić indiańskie przyjęcie? Z pióropiuszami na głowach i malowidłami na twarzach?

Kolejny cel naszej wycieczki to Dolina Krzyża. Kolejna wioska, jest tam najstarszy w Stanach sklep z cukierkami - raj dla dziadka i... Pełka.
Julcia śpi w samochodzie, jest upał, zostałyśmy sobie więc w dwie, a reszta robi zakupy.

Zmęczeni, ale szczęśliwi wracamy do domu, do Greensboro. Wycieczka była krótka, ale treściwa, jakby to powiedziała pani od polskiego.

4 października 2006 roku, środa

A dziś miejscowe wycieczki, czyli wyprawa do... centrum handlowego.

5 października 2006 roku, czwartek

Po południu jedziemy do sklepu sprawdzić, czy są zabawki dla Pawła. Babcia dzielnie została z dwojgiem wnucząt w domu jako baby-sitterka.

Dziś jedną z atrakcji była biblioteka uniwersytecka. Ona na mnie robi za każdym razem wrażenie. Chciałoby się choć malutki ułamek tych rzeczy przeczytać.


6 października 2006 roku, piątek CZWARTE URODZINY PAWŁA

Jedziemy do sklepu z zabawkami. Pełcio wybiera sobie prezenty - jest przeszczęśliwy. Na przyjęciu urodzinowym jest tort i nawet, uwaga, uwaga... udało nam się zapalić świeczki. "Po cichu" dostaliśmy zgodę od stróża naszego budynku. Super. Tak więc tradycji stało się zadość.

Po sklepie lądujemy w australijskim steak-house, Pełcio po wielu namowach postanawia swój prezent, lotnisko z lego, zostawić w samochodzie, jedynie, co bierzemy, to instrukcję. Julka zasnęła nam na rękach, tak więc mogliśmy trochę spokojnie sobie pojeść.

A ja się zastanawiam, czy to już 4 lata, czy dopiero? Smyk już jest duży, bardzo wiele spraw rozumie, zadziwia mnie swoją ciekawością świata... Ile rzeczy udało nam się zepsuć w nim przez te tygodnie, miesiące, które razem przeżyliśmy? Ile - dać? Wszystko okaże się po drugiej stronie.

7 października 2006 roku, sobota

A dziś już pożegnania czas. Bardzo szybko minęły nam te dni spędzone razem, nawet nie wiemy, kiedy. Na naszych 50 metrach kwadratowych udało nam się przeżyć w 6 osób z budzącą się w nocy Julcią (i budzącą chyba wszystkich poza Pawłem).
A następne spotkanie? Na pewno w maju... Andrzej pewnikiem będzie wcześniej w Polsce.

Saturday, December 16, 2006

24.09-30.09

24 września 2006, Niedziela
Dzisiaj punkt pierwszy w naszym programie dnia to Msza św. Kościół katolicki znajduje się na naszej wyspie, tylko że w sąsiedniej miejscowości - Kitty Hawk. Jedziemy trochę wcześniej, aby mieć czas na spokojne jego znalezienie. Ponieważ na kościół trafiliśmy od razu, mamy więc trochę czasu, aby zobaczyć jak on wygląda. Bryła zupełnie inna niż przywykliśmy do tych tutaj spotykanych, bo tutaj są 'normalne', proste a ten wydziwniony jakiś, na planie raczej trójkąta, czy fragmentu koła... zupełnie jak w Polsce, gdy w latach 80-tych jedynym obiektem wyżycia się architektonicznego dla architektów były właśnie kościoły i powstawały wtedy podobne cuda.

Prezbiterium pięknie wydzielone przez podwyższenie. Proste świeczniki z drewna, wszystkie w tym samym stylu, zarówno na ścianach 'zacheuszki' jak i te przy ołtarzu. Parafia jest prowadzona przez franciszkanów. Z boku przepiękna chrzcielnica z 'żywą wodą'. Tzn. woda spływa w góry do sadzawki wyłożonej mozaiką z dwiema charakterystycznymi rybkami. Obok chrzcielnicy paschał znów z zupełnie innymi niż w Polsce zdobieniami, tutaj chyba nie ma szans na spotkanie 'przyklajanego' Pana Jezusa. Tradycyjnie już w czasie Mszy słychać znajome śpiewy: Głoś imię Pana, który na polski przełożył ś.p. ks. Wojciech Danielski, Panie pragnienia ludzkich serc, jest to hymn międzynarodowego kongresu eucharystycznego, który odbył się w latach 70-tych w Filadelfii, na zakończenie Szukajcie wpierw królestwa Bożego.

W czasie Mszy jest i komentator i niesiony Ewangeliarz, w trakcie przygotowania darów świece 'wędrują' z ambony do ołtarza, jest też, tutaj chyba normalka, służba ładu. Co niedziela biuletyn informacyjny, głównym animatorem życia parafialnego jest człowiek z polskim nazwiskiem. Z gazetki można się dowiedzieć, że codziennie rano są morning prayer czyli na nasze jutrznia, liturgia godzin. A jednak można... W czasie Mszy dzieci na czas liturgii słowa wychodzą, znów procesyjnie niosąc wysoko podniesioną Biblię. One będą miały swoje spotkanie, tak, żeby nikomu nie przeszkadzać w liturgii, wrócą na liturgię ofiary i uczty.

A dziś w czytaniach o przyjęciu dziecka - tak bardzo w takiej chwili chciałabym mieć wszystkie dzieci tutaj.

Wieczorem po całym dniu wrażeń, po przesiedzeniu iluś godzin na plaży, Julińcia zasypia prawie natychmiast.

25 września 2006 roku, poniedziałek

Jedziemy do Greensboro, jeszcze pożegnanie z oceanem... Andrzej nie wybiera się na następną wycieczkę, więc nie wiadomo, kiedy następna okazja, aby znów je zobaczyć. Pozostali mają za kilka dni wrócić w podobne miejsce. Patrzę w dal bezbrzeżną... gdzieś po drugiej stronie jest mój dom, moi Bliscy... Do maja czas szybko zleci.

Andrzej idzie na seminarium, ja na spacer z Julką. Jakoś daliśmy radę w samochodzie. Z łagodnej i pogodnej panienki potrafi przemienić się w niezłe diablątko. Mała wie, czego chce, a dokładniej, czego nie chce - nie chce siedzieć w foteliku. Pełek za to po powrocie 'utonął' w swoich klockach, już się za nimi stęsknił.

26 września 2006 roku, wtorek
Uwaga, uwaga - dziś ruszamy na kolejną wyprawę. Tak... znów nad morze. Tym razem bardziej na południe. Julka testuje w czasie drogi zarówno cierpliwość współtowarzyszy, jak i swoje struny głosowe. Testy wypadły znakomicie i można powiedzieć, że wszystko jest w należytym porządku, gardło Julki ma swoją moc, charakterystyczną dla jej wieku, co prawda, ale zawsze.

Po drodze mijamy najprawdziwszą... Warszawę. W wersji amerykańskiej Warsaw, ale jest. Jest to świetna okazja, aby strzelić kilka pamiątkowych fotek.

Za oknem pola... zielone krzaki z białym puchem. Ależ tak, to bawełna. Przecież jesteśmy na południu, jest to Północna Karolina, ale stan jak najbardziej południowy. Z całą swoją powolnością. Tak mógł wyglądać krajobraz opisywany w Przeminęło z wiatrem. Pamiętam, że pierwszy raz treść książki poznałam z opowiadań babci, gdy jeździłyśmy jeszcze na wakacje do Kaszczoru. To było w tamtym świecie, gdy żył dziadek. Wieczorami babcia często opowiadała o tym, jak to było przed wojną, jak Tata był mały, książki, które czytała, gdy sama była młoda. Później nastały czasy, że książkę tę można było normalnie kupić w księgarni, dobrze pamiętam te dni, gdy czytałam, jako młoda koza, burzliwe losy Scarlett O'Hary. Cały czas mam nadzieje, że kiedyś wrócą dni, gdy książki będę połykać, jak dawniej. Eh, człowiek młody był... kiedyś...

Dojeżdżamy do Wrighstville Beach. Hotel jest tak położony, że z jednego okna widać plażę z jednego brzegu oceanu, z drugiego okna - drugą stronę. Mieszkamy na wąskim, ale przepięknym kawałku ziemi. Lecimy na plażę. Dzieci mają frajdę, siedzą tam prawie do wieczora. Największa piaskownica świata robi jednak wrażenie... Piasek jest miękki i sypki jak mąka, woda - wręcz ciepła, mnóstwo kamyczków, muszli. Julka zmęczona całym dniem zasnęła mi na plaży, nawet nie wiem, kiedy. Jest taka słodka jak śpi. Dla ochrony ma czapeczkę, którą zrobiła jej Babcia Aniela, bluzeczka z kaczuszką, w zielone paseczki też od Niej. Mój Cukierek...

Pełcio szczęśliwy brodzi po brzegu, siada, kładzie się na wodzie. Jest przeszczęśliwy. Mamo, mamutku - woła - umiem chodzić po wodzie. Dziecko najmilsze... życzę ci z całego serca tej umiejętności,bo to przecież znaczy tyle samo, co wierzyć. Życzę ci wiary odważnej i żywej, która nie patrzy na opinię ludzką, wiary, która jest początkiem nadziei, nadziei, która odnawia swą moc w miłości większej niż śmierć... Myśli biegną jak szalone po tym jednym zdaniu. Tyle synku chciałabym ci przekazać, tyle dać, tyloma pięknymi rzeczami się podzielić... Smyku - krzyczę w odpowiedzi - pięknie chodzisz! Kocham cię! - Ja też cię kocham mamutku! - Ja mocniej! - Nie! Ja mocniej!

27 września 2006 roku, środa

Przy śniadaniu dochodzi do małego nieporozumienia. Pełcio najpierw sobie zażyczył górę rzeczy na talerzu, później podziękował po zjedzeniu śladowych ilości, jak nie, to nie. Synku, ale wiesz, że następny posiłek będzie o 11 i do tego czasu nic nie dostaniesz. Kiwa głową, że wie, ale nie wiem, na ile to jest prawdziwe. Jeszcze Julcia do nakarmienia, sama muszę coś zjeść. Nagle Pełcio siedzi przy stole z talerzem przed sobą i zajada bułkę podłożoną przez któregoś z dziadków. Nie chłopie, tak to się ze mną nie będziesz bawił. Pełciu była już pora jedzenia. Powiedziałeś 'dziękuję'. Możesz jeść dopiero o 11. Teraz jedenestej jeszcze nie ma. Trudno - wyjdę na niefajną mamę. Sama siebie nie lubię takiej, ale wolę być teraz od czasu do czasu, gdy potrzeba, niefajną mamą niż później mieć niefajne sytuacje z dorosłymi dziećmi.

Na plaży jesteśmy o 9. Siedzimy sobie tak do 12. Drugie śniadanie Pełek dosłownie wmiata, a jednak... Na plaży woda, muszle, piach... to już jest po sezonie, więc ludzi mniej. Dziś już jestem mądrzejsza i mam za sobą cały osprzęt: ręczniki, jedzenie, ubranka na zmianę, dużo ubranek na zmianę.

Samotnie mi bez Andrzeja. Nie lubię się rozstawać i mimo tego, że to on tak naprawdę został sam a ja mam towarzystwo, to mi strasznie pusto bez niego. Widoki przepiękne, jedno z piękniejszych miejsc, w jakich było dane mi być, cieszę się pogodą, oceanem, spokojem, jakimś lenistwem płynącym z tego, że nic tu nie trzeba robić, nigdzie mi się nie spieszy... i żal, że przeżywam to sama, bez niego. Brak wspólnego doświadczenia sprawia, że pewne rzeczy nie mają sensu.

Jula robi sobie spacer po plaży. Prawdziwa z niej szybkobiegaczka. (Skąd to cytat? Kto zgadnie?) Zaczyna się od tego, że goni mewę. Mewa drepcze po swojemu a Julcia za nią. Wygląda to przezabawnie. Ludzie się zatrzymują, ta ich zaczepia. Dochodzimy do wędkarzy. I znów moja panna ucina sobie z nimi pogawędkę - to nic, że każdy używa własnego narzecza, chodzi o to, żeby sobie pogadać. Wędkarze dla mnie stanowią niespodziankę, pierwszy raz w życiu widzę, żeby ktoś łowił ryby z plaży wprost z oceanu.

Wracamy z Julką do Pawła. Trwa właśnie budowanie zamków połączone z gotowaniem. Mamo zrobiłem dla ciebie herbatki.

Przy robieniu sałatki ciacham się w palec. Gdy się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy... Za chwilę powinno przejść. Ale za chwilę nie przechodzi. (Wieczorem paluch nadal krwawi, na drugi dzień też...) Moje umiejętności manualne (łac. manus - ręka) spadają u pociachanej ręki prawie do zera.

Wieczorem Julka zamiast spać - szaleje.

Pełek za to zasypia w pokoju z dziadkami. Tzn. nie zasypia a siedzi na tarasie, na leżaku i medytuje: najpierw byłem konstruktorem i konstruowałem różne rzeczy a teraz jestem majsterklepką i majsterkuję różne rzeczy.

28 września 2006 roku, czwartek

Rano idziemy z Julcią na plażę, Pełek zostaje w domu. Po południu dziadkowie zostają w domu i nigdzie nie chcą się ruszyć. A dzieci są niezmordowane - chcą iść do swojej piaskownicy. Jest wiatr, zapasowe ubranka mam w pogotowiu. Szukamy muszli, kamyczków. W pewnym momencie Pełek przybiega z płaczem, ma całe zasypane oczka, nie wiem, czy to wiatr, czy Julińcia. Podejrzewam, że jednak niechcący nasza mała panienka wyrządziła bratu szkodę. Staram się najdelikatniej jak potrafię usunąć drobne ziarenka. Oczka czerwone jak u królika, Pełcio siedzi mi na kolanach, jedną ręką go obejmuję, drugą przecieram oczy... Jedna z magicznych chwil i choć wiem, że go boli, to sobie myślę chwilo trwaj.

Wieczorem jedziemy do knajpy - bufetu chińskiego. Bufet polega na tym, że jest coś około 100 potraw do wyboru, można nakładać do woli, tylko zmieniać talerze, płaci się za wejście do lokalu. Już wiemy, dlaczego Amerykanie są tacy grubi. Ostatnie wyniki dla UE pokazały, że średni BMI dla Polaków jest jeden z niższych, chudsi są jedynie Francuzi i Włosi. Po tym, co tu widać, mogę z ręką na sercu powiedzieć, że w Polsce nie widać grubych ludzi... co najwyżej z nadwagą.
W bufecie prawdziwy Japończyk robi świeże prawdziwe sushi na naszych oczach. Pełcio jest miłośnikiem sushi, zjadł chyba z 10, kilka razy chodził po dokładkę. Myśmy z Julcią patrzyłyśmy, jak pan robi te małe cudeńka, trochę sobie pogawędziliśmy. W sumie - bardzo miły wieczór.

29 września 2006 roku, piątek

Dziś już wracamy do domu, do Andrzeja... Ostatnie pożegnalne zdjęcia pod agawą i do samochodu. Jeszcze tylko trzeba otrzepać się z malutkich kaktusików poprzyczepianych gdzie się da, małe, ale już kłują i igły mają imponujących rozmiarów. Ciekawe, czy dziś też będziemy testować siłę płucek Julińki?
(Jak to wklepuje 16 grudnia, to Tata właśnie ogląda trzecią część Władcy Pierścieni, w tle drą się nazgule... wiesz, jak Julcia sobie poćwiczy, to się będzie drzeć, jak te nazgule... ;))

30 września 2006 roku, sobota

A dziś musieliśmy być w Greensboro, bo dziś jest Fall Festival (Jesienny Festiwal) na kampusie i mnóstwo atrakcji dla dzieci. Stoiska trochę podobne do budów na odpuście, tzn. same stoliki, przy każdym studenci z zabawkami dla dzieci. Można sobie pomalować używając farbek i gąbek w kształcie zwierzątek, puścić bańki mydlane (Pełcio po tej operacji ma całe mokre rękawy), zrobić koraliki, zrobić bransoletkę ze swoim imieniem, zrobić zdjęcie w stroju mieszkańca Sparty, popatrzeć jak się ruszają robaczki, takie same, jak wychodzą u nas po deszczu, do tego można je... zjeść. No dobra, żartuję. W kubeczku są ciastka czekoladowe, pokruszone, które wyglądają jak ziemia, a w środku żelkowe dżdżownice - już widzę minę cioci Oli! Brr! (tzn. brr jest na robaki a nie na ciocię.) Pełcio większość czasu spędził przy wozach strażackich. Julcia obok wozów kopała sobie piłeczkę, zdolniacha wkopała jedną pod wóz tak, że nijak nie było jak jej stamtąd wyciągnąć. Paweł w siódmym niebie, kask na łbie, maska na twarzy, latarka w ręce... żyć, nie umierać... Idziemy dalej. A tam Hinduski tańczą swój tradycyjny taniec. Pięknie wyglądają, jedna tak jakoś bardziej tradycyjnie, chyba zabrakło im do kompletu, to dokoptowali jakąś blondwłosą piękność jak najbardziej o amerykańsko-europejsko-zachodnich korzeniach.

Czekamy na przejazd rydwanów. Już są... zaczyna się parada, idą kolejne grupy studentów, na mnie największe wrażenie robią Murzynki, prześliczne, w złotych strojach, buty na obcasie, a jak się poruszają, tylko pozazdrościć. Te dziewczyny coś mają w genach, w krwi. Z tym trzeba się urodzić, bo wyuczyć - nijak.
Pani rektorka dała się posadzić na tylnym siedzeniu kabrioletu i jedzie... Łapiemy amerykańskie cukierki od polityków, którzy w paradzie też biorą udział. Tutaj, podobnie, jak w Polsce zbliżają się wybory.

Idziemy na Tate Street. Tam kolejne straganiki. Pełcio znika w zabawkach. Julka zasnęła, jak się obudzi, to dołączy do brata. A mój ukochany mąż kupuje mi dwie sukienki - i na co ci babo jedna, skoro karmisz i sukienek nie możesz nosić? - oraz korliki do nich.

Tate Street pełne ludzi, nawet udaje nam się spotkać naszych znajomych. Kilku się tutaj dorobiliśmy.

Wednesday, December 13, 2006

Field Trip

Od początku grudnia (czyli od czwartego) Paweł chodzi do przedszkola. Chodzi też Julcia, ale tylko na dwa dni w tygodniu i tylko z Mamą (mamy nadzieję, że to się zmieni). W ostatni poniedziałek (11 grudnia) czterolatki pojechały na wycieczkę pojeździć na koniach. Poniżej kilka z niej zdjęć.





Pierwszą atrakcją po wyjściu z samochodów były koty, które domagały się wręcz głaskania. Szły za dziećmi krok w krok. Paweł w pewnym momencie prowadził gromadkę kotów, a jak nie chciały za nim iść, to chwytał je lub ciągnął, nie przebierając w środkach. Skończyło się bez zadrapań.



Paweł i spółka czekają na konie...



... i czekają ...



... i czekają. Co w rzeczywistości nie trwało długo, tylko okazji do robienia zdjęć było wiele. W końcu można było wsiąść na konia:



i ruszać:



Przejażdżka trwała dość długo, potem jeszcze była druga grupa dzieci (na raz jeździła szóstka).



To Ashley, przedszkolanka z grupy Pawła. Na koniu Sofia (czyta się "sofija"), jedna z dwóch Sofii w grupie czterolatków. To nie ta Sofia - Sofię widać na tym zdjęciu:



To ta, którą widać z profilu. Ta Sofia, to najlepsza koleżanka Pawła z przedszkola.



Po jeździe na koniach była jazda na sianie i karmienie tym sianem koni. A potem powrót do Greensboro. Bardzo fajny dzień!

Wrześniowa wizyta

Dzisiaj - gościnnie - wystąpią babciala z ciociolą. To emaile, wymieniane podczas wrześniowej (ale ten czas leci!) wizyty Rodziców. Cytat z ostatniego: "poprzednie maile poszly do blogu, ale chyba ich tam jeszcze nie znajdziesz". Co się odwlecze, to nie uciecze. Miłej lektury.

Andrzej

E-Mail z 26.09.2006

Olenko,

zakladam, ze Tata informuje Cie dostatecznie, totez dopiero teraz wygrzebalam Twoj adres i pisze. Wrocilismy dzis z "outer banks", czyli wysp barierowych na Atlantyku, Tata zrobil juz 700 mil samochodem, w samym Greensboro zapalila sie informacja, ze trzeba wymienic olej silnikowy! Bo samochod ma aktualnie przebieg blisko 10 tys. mil. Trzeba bylo dzwonic do Hertza, stamtad odeslali nas do warsztatu - ale na szczescie jest juz po calych tych korowodach. Przy okazji Andrzej z Tata odkryli, ile elektroniki ma ten ford explorer: m.in. kompas, co najbardziej ucieszylo kierowce. Zajelam sie samochodem, a powinnam napisac o wrazeniach z wycieczki. Dla wnuczat byla to pierwsza wyprawa na taka wielka plaze i wode - i to od razu nad Atlantyk!

Pogoda jak u nas w lipcu. Z hotelu mielismy wyjscie wprost na plaze. Spedzilismy na niej cala niedziele. Scisle biorac dzieci, bo my do obiadu penetrowalismy wyspe samochodem. Mielismy tez atrakcje restauracyjne: w sobote wieczorem byla knajpa japonska. Goscie siedzieli wokol wielkiej plyty elektrycznej, a kucharz odstawil show. Wczesniej zapytal dzieci, czy sie nie boja ognia. Smazyl na plycie ryz, jajka, jarzyny, kurczaka, steki - posiekane na czastki, krewetki i "scallops" (zamowione przeze mnie, choc nie wiem, co to jest - myslalam, ze to beda eskalopki, ale okazalo sie byc raczej czescia kalmara, bardzo zreszta delikatne i dobre).

W niedziele w porze lunchu bylo amerykanskie barbecue - ohyda, wedzone w dymie, osmalone, wprost czarne mieso i ryby. Do tego gotowe sosy z supermarketu. Za to dinner we wloskiej restauracji i wyobraz sobie z polska obsluga. Dwojka kelnerow (dziewczyna z Kopcinskiego, z Ursynowa, a chlopak pochwalil sie, ze studiuje rezyserie dzwieku, ale na politechnice w Poznaniu) o malo nie zemdlala z wrazenia jak uslyszeli gosci mowiacych po polsku. Podobno nie zdarzyli im sie wczesniej tacy. Rachunek wypadl dosc slony, ale za tyle skakania kolo nas...

Jutro jedziemy znowu nad ocean, tym razem na trzy dni i bez Andrzeja. W samochodzie mamy 7 miejsc, co chyba juz wiesz. Dzieci maja swoje foteliki - Julii bardzo sie to nie podoba, ze nie moze wedrowac po kabinie. Wiec wrzeszczy wnieboglosy. No, dzieciaki spacyfikowane juz w lozeczkach, a my zabieramy sie za herbate.

Usciski
Mama

Odpowiedz Oli:

scallopsy to sa przegrzebki, muszle takie, bardzo pyszne. A Japończyk nie dawał wam wołowiny na pół surowej? Bo zwykle z tego gara się wyjmuje niedosmażoną i wrzuca do surowego jajka. BSE z salmonellą.

Olus,

dzieki za wyjasnienie. Jestesmy juz prawie gotowi do drogi. Pawel sie niecierpliwi i wciska klawisze bez ladu, to znak, ze mamy juz wychodzic. Tym razem nie bedzie nas 3 dni. Japonczyk smazyl wszystko nie w garze, a na plycie na srodku stolu. Wbijaniu jajek towarzyszyla zonglerka - m.in. podrzucal je tak, ze ladowalo jajo w jego czapie. Nasi nie jedli wolowiny, tylko kurczaki. Andrzej prosi, zebym doniosla, ze we wloskiej restauracji jadl frutti di mare z osmiorniczkami wlacznie,

No to milego tragania gabazy (mialo byc bagazy),
Mama

A teraz Pawel:
1234567890
Pawel

Odpowiedz Oli:

gratulacje dla tych co jedli frutti di mare. A ostrygi (surowe) byly? :) Domyslam sie, ze Tata nie uczestniczyl w tym barbarzynstwie?

Ale tu sie porobilo!!! Poczytajcie sobie w gazecie - Beger nagrala jak PiSiory chcialy ja przekupic - jak przejdzie do pisu to niby miala jakies stanowiska dostac i sejm (SEJM!!!! czyli my!!!) mieliby jej weksle placic. Pis oczywiscie twierdzi ze to spisek ukladu i sluzb specjalnych. Oni sa zalosni. I mowia, ze to normalne pertraktacje i ze z PO tez mowili o stolkach. Tylko ze s PO rozmawiali przed kamerami i nie dyskutowali o dawaniu PO kasy i przechodzeniu ich poslow do pisu. Ludzie oczywiscie to tez lykna, bo nagonka na "liberalow I postkomunistow" trwa od rana, jeszcze wyjdzie ze to wszystko wina platformy.

Milej wycieczki Wam zycze i nie spalcie sie za bardzo na sloncu :)
ciociola

E-Mail z 3.10.06

Oleńko,

dziś wróciliśmy z ostatniej wyprawy, tym razem w Apallachy. Poza autostradą była jazda trasą widokową jak w Alpach, tyle że szerszą i z wieloma możliwościami postoju bez obawy, że ktoś cię rozjedzie. Fotografowaliśmy się przy wodospadzie Linville Fall, przy skale Blowing Rock, Dziadka ponioslo do najstarszego nieprzerwanie czynnego sklepu w Ameryce Mast General Store, bo tam można było kupić cukiereczki prosto z wielkich beczek. Nabył też płytę, którą Paweł zidentyfikował jako "muzykę góralską". A na moje obrazoburcze - w oczach Dziadka - pytanie: gdzie było ciekawiej, w górach czy nad oceanem, Paweł wskazał na góry. W istocie są to rzeczy nieporównywalne. Dużo by jeszcze pisać, ale padamy ze zmęczenia, dzieci już dawno śpią, my pójdziemy niebawem ich śladem. Toż to prawie piąta rano czasu środkowoeuropejskiego. W następnym mailu opiszę niedzielny wypad do restauracji z państwem Chigogidze zakończony degustacją gruzińskiego wina w ich domu - a na razie spać!

Mama

E-Mail z 1.10.2006:

Olenko,

ponewaz dostajesz maile i od Taty, latwo mozesz wykryc niescislosci w moich doniesieniach, np. Tata oszacowal odlegosc do plazy na wieksza niz ja. Gwoli scislosci dodam, ze ja liczylam droge od balkonu do konca betonowej sciezki - dalej zaczynal sie piasek, na ktory nie wpuszczalam Juli uciekajacej z domu nad ocean w skarpetach. Moja prawdziwa wpadka bylo pomieszanie galonow benzyny z cena, jak zaplacilismy. Otoz liczba 33 to dolary, a galonow bylo niespelna 17. Ja dla wygody przyjmuje, ze galon to 4 litry (w rzeczywistosci troche mniej). Benzyna jest tu smiesznie tania, jak widzisz.

Wczorajszy Fallfestival trwal az do poznego wieczora, bo zakonczyl sie meczem pilki noznej na pieknie oswietlonym stadionie. Jula z Mama juz w nim nie uczestniczyly, za to Pawel nie szczedzil gardla i kibicowal jak zwykle druzynie gosci, wrzeszczac na caly sektor "Elon, go, go!". W zabawach popoludniowych Dziadek i Monika nie brali juz udzialu, totez ominela ich okazja do konwersacji z kanclerzyca UNCG. Podeszla do nas i powiedziala: Widzialam was. Chodzilo o parade ogladana przez gapiow, wsrod ktorych bylismy i my, cala trojpokoleniowa rodzina. Andrzej przedstawil mnie, potem byla wymiana uprzejmosci w rodzaju "very nice day". Trzeba przyznac, ze pani kanclerz zna sie na PR. Musi miec doskonala pamiec do twarzy, co przy jej stanowisku jest nie bez znaczenia. Festiwal jesienny rozciagnal sie poza campus na przylegla Tate Street. Dzieci mialy tam raj zabawkowy: mozna bylo wygrzebywac z pudel stare zabawki i traktowac je wedle fantazji i uznania. Bylo tez malowanie dyn kolorowymi pisakami i brokatem. W pewnym momencie do Julii podszedl jakis pan i zawolal entuzjastycznie "Julia!" Byl to znany Ci z blogu Moniki Brazylijczyk. Pochwalil sie, ze ma polska krew (pokazujac zyly na swoich rekach) i ze dostal rozaniec od polskiego papieza, przed ktorym tanczyl polskie tance ludowe. Bylo to w trakcie pielgrzymki Jan Pawla do Brazylii. Stwierdzilismy, ze i my jako obdarowani rozancami w Rzymie tworzymy "very special society". Slowem ludzie tu mili i usmiechnieci, nawet na festiwalu byl jeden stolik stowarzyszenia optymistow! Stowarzyszen bylo zreszta wiecej, np. neo-black-Americans, Asia Students itd. Odespalismy ten dlugi dzien, jestesmy po sniadaniu i szykujemy sie do kosciola. Na plycie buzuje niedzielny obiad, na sniadanie byl deser w postaci placka z kruszonka. Tak wiec i kawalek ojczyzny mamy tu dla siebie.

Milej niedzieli, a wlasciwie wieczoru!
Mama

Olenko,

poprzednie maile poszly do blogu, ale chyba ich tam jeszcze nie znajdziesz. Od wczoraj siedzimy w Greensboro. Czas uplywa nam na zakupach, czyli shoppingu w mallach, ktorym nasze galerie handlowe niewiele ustepuja. Wiele globalnych marek tu widac. No, i jest koloryt lokalny, np. sklepy z zabawkami Disneya - monstrualna tandeta. Lunch jedlismy wczoraj w "Old World Market & Coffee", Stary Swiat to oczywiscie Europa, sadzac po towarach glownie Niemcy. Tata zamowil budweisera, ktory mial niewiele wspolnego z prawdziwym. A dzis juz zdazylismy wrocic z Pawlem z supermarketu. W samochodzie i w sklepach chlodek, na dworze wrecz upal. Pawel: "Oni tu maja wszedzie klamatyzacje. Szkoda, ze na dworze nie maja" (to nie literowka: klamatyzacja!).

MUUUsze Ci opisac moj dialog w restauracji fastfoodowej Smithfield's (glownie kurczaki), w ktorej bylismy wracajac znad oceanu. Otoz tam kiedy po dlugim zastanawianiu sie zlozysz zamowienie przy kasie, jedzenie na tacach roznosza kelnerki. Nas obslugiwala Murzynka. Poniewaz nie dala nam slomek do napojow, podnioslam sie, zeby je sobie wziac. Ale zwyklego bufetu podrecznego jak gdzie indziej tam nie bylo. Natychmiast zakwitla kolo mnie kelnerka, zrozumialam najpierw cos w rodzaju "My Name is... What's your Name?". Wiec ja: My Name is Alice. Kelnerka: "No dobra, Alice, powiedz mi, czego chcesz, to ci przyniose". W mojej glowie nastapilo rozpaczliwe poszukiwanie specjalistycznego slowka - przyszlo mi do glowy niemieckie Strohhalm, wiec sie odwazylam powiedziec: Stro, przeciagajac "o". O rety, zrozumiala, o co mi szlo! Potem, widzac jak sie mecze nad kurczaczym barBQ w bulce przyniosla mi sos do barbecue i nakazala jesc toto z sosem. Byla przy tym bardzo wylewna, ale ja slabo rozumiem miejscowe narzecze.

Wczoraj poznym wieczorem zwiedzalismy biblioteke - zobaczysz na filmie. Jest i dzial polski, duzo Lema, Sienkiewicza, jest Milosz,Tuwim, Gombrowicz. Jezykoznawstwo konczy sie na Doroszewskim. Trzeba by im podrzucic cos nowszego.A Tata znalazl amerykanska recenzje jakiejs swojej pracy - bardzo pozytywna. Poczulam sie za niego dumna.

Dodam jeszcze, ze wczoraj po poludniu kiedy reszta byla na zakupach, spedzilam z wnuczetami ponad 3 godziny. Dobrze sie bawilismy, Julka wcinala makaron i karotke. Straszna z niej smieszka.

No, to milego wieczoru dla Ciebie, podczas gdy Jula sposobi sie do przedobiedniego snu.
Mama

Saturday, October 28, 2006

Album ze zdjęciami

Kilka starszych zdjęć, bez klucza. Wybrałem to, co mi się podobało, a czego jeszcze w blogu nie było.



To jest zdjęcie z 17 sierpnia 2005 roku, na którym Julka ma miesiąc i dwanaście dni. Nie zmieniła się od tego czasu za wiele.



19 lipca 2006 roku - Paweł w samolocie.



Tuż po przyjeździe do Greensboro, w hotelu.



Domek Adriana na Northridge. Być może od stycznia znów tam będziemy mieszkać (bo Adrian wyjeżdża do Wietnamu).



Julińcia na placyku zabaw.



Paweł ze swoimi dziełami. To są wozy strażackie. Zdjęcie już nieaktualne, bo to, co on teraz buduje jest dużo bardziej zaawansowane.



Juleczka też porywa klocki.



Góry.





Na Wrightsville beach.



Kill Devil Hills.



Paweł z jednym ze swoich prezentów urodzinowych.



Tort urodzinowy.


Wypad do Outback Steakhouse (też z okazji urodzin).


A to moje danie.



Katie i Alex Chigogidze w Taste of Thai.



To już w domu państwa Chigogidze.



A to zabawa naszych dzieci w tym domu.

Tuesday, October 24, 2006

Życzenia

Kiedys bardzo dawno temu, w 1997 roku, zima w Radiu Jozef na liscie przebojow byla "Niebieska piosenka" Grzegorza Tomczaka. Długo jej szukałam, chciałam, żeby została wykonana na weselu, we wrześniu 2000 roku, w ramach podziękowań, nie udało się. Przywiozłam ją do Zielonej Góry wraz z wiadomością o tym, że spodziewamy się Pełcia. Tylko, że na drugi dzień zmarła Babcia i już na płytę, piosenki nie było miejsca. Wtedy, dawno, dawno temu, gdy mieszkałam na Grottgera, zawsze, gdy ta piosenka była emitowana w radiu, pierwszym małżeństwem, które przychodziło mi na myśl - to byli moi Rodzice.

Na ziemi widzimy tylko cień tajemnicy zaślubin Boga i ludzi, a dopiero w niebie człowiek będzie w stanie zobaczyć, w jak wielkiej sprawie na ziemi uczestniczył. Z okazji 31 rocznicy zawarcia Sakramentu Małżeństwa życzę Wam, abyście byli nadal dla mnie wzorem wspólnej drogi.


Monika z Andrzejem i dziećmi

A w ramach prezentów (tym razem nie będzie garnków):


"Niebieska piosenka"

Kto wstawi się za nami
u Pana, co droga
mi
krętymi każe iść?
Kto nas usprawiedliwi,
gdy Pan się będzie dziwił,
że to już właśnie my?

Ja wstawię się za tobą
i z podniesioną głową
dziękował będę, że
Pan dał mi właśnie ciebie
w radości i w potrzebie,
na lepsze i na złe.

A ty choć powiedz słowo,
że zawsze byłem z tobą,
bo chciałem tak i już.
I razem chleb jedliśmy
i równym krokiem szliśmy
wśród wichrów, pośród burz.

Ty wciąż mnie ratowałaś,
za rękę mnie trzymałaś,
gdy z drogi chciałem zejść.
A ja - otuchy krople,
gdy oczy miałaś mokre,
nie raz musiałem nieść.

I tak będziemy stali,
aż w tej niebieskiej sali
do walca zaczną grać.
Ja wtedy z pierwszym taktem
poproszę cię i raptem -

zaczniemy wirować,
wolniutko walcować,
i kręcąc się kręcić,
na palcach, na pięcie,
troszeczkę bezmyślnie,
jak wiosną przebiśnieg.
Ty nieco szalona,
cóż, żona, to żona,

i w mojej twa ręka,
niebieska piosenka
za serca nas chwyta,
niebieska muzyka.



2) Kilka fotek dzieci









































3) I na koniec kilka powiedzonek Pełciowych z tego miesiąca

*** 5.10. ***

Wszędzie czuję klamatyzację, szkoda, że na dworze jej nie ma.

*** 10.10. ***

Jesteśmy na placu zabaw. Pełcio od niedawna uczy się przechodzić po szczebelkach drabinki zawieszonej poziomo, trzeba w pewnym momenie zawisnąć na jednej ręce i przełożyć drugą. Bratu zazdrości 'wiszenia' na szczebelku Julka, więc też się chwyta i wisi. Ja ją asekuruję, a Pełcio z dołu dzielnie kibicuje siostrze:
- Przekładaj Jula ręce, to ci się uda przejść. Tylko nie spadaj na mamę.

***
11.10. ***

Wieczorem po kąpieli ubieramy dzieci w piżamki. Nagle Pełcio zaczyna filozoficznie:
- Julka jest gruba. Gruba jak dziadek. Ale nie tak bardzo jak dziadek, brzuch ma ona mniejszy.

*** 12.10. ***

Pełcio coraz częściej zaczyna nam opowiadać o swoim przyszłym rodzeństwie:
- Gdy będzie nas trójka dzieci... czwórka... piątka... szóstka... siódemka... ósemka... to tyle czasu będziemy musieli się naczekać aż wszyscy skończymy 4 latka.

***
23.10 ***

Razem z Pełciem prasujemy. Tzn. ja próbuje, a Pełek mi pomaga. Wiesz Pełku - mówię - połowa sukcesu przy prasowaniu to dobre rozłożenie ubrania, tak, żeby nie było żadnych zmarszczek. Zostawiam go z tatowymi spodniami, żeby sobie poprasował, gdy wracam Pełcio mnie oświeca:
- Wiesz mamutku, połowa sukcesu przy prasowaniu, to dobre namoczenie, wiesz? Trzeba MOCNO namoczyć. To trzeba mu przyznać, tatowe spodnie zostały mocno namoczone.

Sunday, October 15, 2006

Kinderbal

Wczoraj, z okazji urodzin Pawełka, było przyjęcie dla dzieci. W naszym mieszkaniu, które o dziwo wytrzymało tę próbę. Przyszły koleżanki Pawełka i Julki, Francesca i Isabella (z tatą) oraz Sunny (z rodzicami). Niestety, o kamerze przypomniałem sobie w momencie, gdy Sunny zbierała się już do wyjścia. Ale udało mi się zrobić grupowe zdjęcie:



a potem złapać jeszcze Francescę i Isabellę w trakcie zabawy (bo one zostały dłużej - są starsze, mają dwa i pól roku; Sunny ma czternaście miesięcy).



Isabella



Francesca



Isabella


Tuesday, October 03, 2006

Obrazki z podróży II

Zdjęcia z dwudniowej wyprawy w Apallachy (2-3 października).



Wyprawę trzeba zaplanować.



Paweł - filozof.