Saturday, August 26, 2006

07-12.08 - idziemy na basen

7 sierpnia 2006, poniedziałek, Greensboro

Andrzej poszedł do pracy a nam z dziećmi mija spokojnie dzień, trzeba zrobić obiad, pójść o jakiejś normalnej porze na spacer, znaleźć sensowne zajęcie, coby domu nie rozwaliły. Dziś siedzimy i robimy rakiety metodą origami. I statki takie do pływania w wodzie. Musiałam zajrzeć do ściągawki w internecie, jak się takie stateczki robiło, bo zupełnie nie miałam pomysłu. Pamięć nie ta... ;)

Hasło dnia: a ja dziś odkryłam napis na jednym z kubków, które można znaleźć u Adriana w kuchni. Autorstwa Kahlila Gibrama przypomnianego ostatnio przez popularnego pisarza Coelho. It is when you give of yoursel
That you truly give.
(Kiedy dajesz siebie, dajesz naprawdę.)

Idziemy na basen - podejście pierwsze. W końcu doszliśmy na basen,
niestety w poniedziałki nieczynny. Przykro, bo Pełek strasznie się naczapierzał na pływanie, na szczęście pod basenem jest placyk zabaw, więc dzieciaki jakąś atrakcję miały.

Słówko dnia. Pamiętacie czeskie cukierki lentiliki? Za komuny, gdy u nas nic nie było, albo było jak z kawału o papierze toaletowym, wyjazd do, wtedy jeszcze, Czechosłowacji , wiązał się z tym, żeby stamtąd przywieźć dobra,
których u nas nie było. Działo się tak pewnie we wszystkich krajach
demokracji ludowej. Na początku lat 80-tych (który to był rok?) Tata
pojechał do NRD-owa i przywiózł wszystkim swoim dziewczynom (sztuk 3) stroje
kąpielowe, bo u nas cuda nie można było dostać. A jeśli już, to jak z wyżej
wspomnianego kawału. Jeszcze na slajdach z Francji, z 1988 roku w nich
jesteśmy.
No więc przeglądam sobie książki kucharskie Adriana, prawie wszystko
rozumiem, i dziś znalazłam przepis na zupę lentilkową. Doszłam do końca
przepisu i wiem jedno, że nie wiem, czym te lentilki są, a z przepisu jakoś
trudno wywnioskować. SOCZEWICA (lentil) - łatwo zapamiętać, bo cukierki z
kształtu są podobne.

I dlatego dla głodnych:
Greek Lentil Soup (Grecka zupa z soczewicy)

2 szklanki nieugotowanej soczewicy
5 szklanek wody lub wywaru z warzyw
1/2 cebuli posiekanej
1 mała marchewka, pokrojona
1 łodyga (stalk) selera (pewnie chodzi o naciowego), pokrojona
1 mały ziemniak, pokrojony
2 łyżki oliwy
2 liście laurowe (bay leaves)
1 1/2 - 2 łyżeczek soli
2 łyżeczki octu
(1 łyżeczka curry - opcjonalnie)

Wymieszaj wszystkie składniki w garnku, poza octem, gotuj aż soczewica
stanie się bardzo miękka (około 1 godziny). Dodaj ocet pod koniec gotowania
i już. Wychodzi ok. 8 porcji. Smacznego.

8 sierpnia 2006, wtorek


Do południa krążymy sobie z dziećmi po osiedlu. Pełek przeżywa wczorajszy wywóz śmieci. Śmieciary tu są dużo większe i piękniejsze, zupełnie jak dla Misia i Tygryska, gdy ruszyli do kraju swoich marzeń. Tutaj w Stanach też wszystko wydaje się większe i piękniejsze... ale nie jest to kraj moich marzeń.

Po południu udało nam się dojść na basen. Jest jeden duży dla dorosłych i jeden brodzik dla maluchów. Przebieralnia wygląda... dziwnie... Ogólnie rzecz biorąc można powiedzieć, że jest brudno. Nikogo nie ma i nie wiem, czy coś zrobię nie tak. Nie ma szafek metalowych, gdzie można by zostawić ubranie. Są takie boksiki, z drewnianą ławeczką, gdzie można chyba się przebrać, ale nie ma tu żadnych drzwi. Nie mam zielonego pojęcia, jakie tu panują zwyczaje i czy 'można' przebierać się choć dyskretnie, to jednak publicznie. A nikogo nie ma, żeby 'podpatrzyć'. Ubrania moje i Julci chowam do plecaka i idę się spytać obsługi, gdzie go mogę zostawić. W kanciapie. Plecak ląduje obok drugiego, który wygląda tak samo, tylko, że ma dwie kieszenie. A więc Andrzej u nich już był i też zostawił plecak. :D Przy wyjściu z przebieralni wisi kartka, że koniecznie trzeba wcześniej wziąć prysznic, więc posłusznie biorę.
Julcia siada niewyraźnie na brzegu i sprawdza, jak to jest, gdy nóżki są zanurzone. Minę ma niepewną.
Ja za to przyglądam się tubylcom. Ponieważ jest to basen odkryty, więc tańszy niż ten w centrum miasta, większość, jeśli nie wszyscy, to kolorowi. Kobiety - w strojach dwuczęściowych, co u nas na basenie jest rzadkością. Faceci - w kąpielówkach do kolan. To Andrzejowi już wcześniej ktoś powiedział, że takie są tutaj zwyczaje. Bez nogawek kąpielówek faceci nosić nie mogą. Andrzej ma kąpielówki... niewłaściwe.
Pochlupaliśmy się 5 minut i ogłoszono przerwę. Idziemy usiąść sobie na ręcznikach. Dzieciom się podoba. Po następnych pięciu minutach pada komunikat, że słychać grzmoty i może zacząć padać i zamykają basen. Porażka. A tak ładnie się zapowiadało.

W domu czeka na nas ciasto drożdżowe, tak byłam przejęta przeliczaniem gramów na cups, że zapomniałam dodać... cukru. Kruszonka jest słodka, ale ciasto nie. Największy problem miałam z cukrem waniliowym (wanilinowym). Nie ma tu takiego cuda. Można kupić laski wanilii oraz ekstrakt w buteleczce. I chyba tego ostatniego tu się używa, bo w amerykańskich przepisach właśnie ten ekstrakt każą dodać.

A dzieci zasnęły dziś o 7. O słodkie wieczorne lenistwo... Adrian siedzi przy komputerze, tak więc tym bardziej 'nic nie robimy'. Siedzimy sobie z Andrzejem przy stole, każde z nas z książką i kubłem herbaty, dzieci śpią... A wiesz... A myslałeś o tym... dzielimy się wrażeniami dzisiejszego dnia, poprzednich. Chciałoby się rzec: chwilo trwaj!

9 sierpnia 2006, środa

Dzisiaj wszyscy razem pojechaliśmy na uniwersytet. Andrzej ma parę rzeczy do pozałatwiania i nie będziemy mu przeszkadzać. Najpierw idziemy spytać się o przedszkole dla Pełka. Mało miejsc, opłaty - trochę sporawe, ale może tylko tak nam się wydaje, gdy kwoty podane są za cały rok. Nie wiemy, na co jeszcze się zdecydujemy...
Idę na pocztę - udało mi się dogadać, choć nie wszystko rozumiałam, koperta ma być bąbelkowa, za przesyłkę zapłacę około 5 dolarów, koperty takiej nie mają, mogę kupić w księgarni. Ok. Przyznaję się bez bicia, Andrzej mnie prawie wepchnął do kanciapy szumnie nazywanej pocztą, cobym sama się dogadała i załatwiła jakby nie było swoją sprawę. Bo ja wciąż liczę na pomoc mojego męża. I tylko zastanawia mnie jedna rzecz, bo ja cały czas mówiłam, że chcę wysłać letter (list) a pani poprawiała mnie na mail. Czy letter to kartka papieru zapisana do kogoś i włożona do koperty? A dopiero koperta + list to list, który wysyła się pocztą? Czy to amerykańska wersja języka? a może pocztowy żargon?

Andrzej idzie do biura a my się wałęsamy po kampusie. Dzieciakom najbardziej przypadła do gustu fontanna, która znajduje się w centrum kampusu. Nagle widzę, że jakiś facet robi nam zdjęcia, aparat ma fachowy, duży. Czy my nie robimy czegoś niedozwolonego? Dzieci moczą tylko ręce w wodzie, ale chyba tyle to można... Pełek najchętniej by zamoczył i nóżki, ale ma surowo zabronione. Facet podchodzi i przedstawia się, że jest z gazetki uniwersyteckiej i że dzieci wyglądają b. miło itd. Podpisuję zgodę na publikację zdjęć dzieci, oglądamy sobie zdjęcia na aparacie i facet solennie obiecuje, że przyśle zrobione zdjęcia na adres Andrzeja.

W biurze u Andrzeja umówiliśmy się o 12. Dzieciaki idą z Andrzejem do Czigogidze. On po prostu zakochał się w Julce. Cały czas się do niej śmieje, i vice versa, profesor powtarza, że Julcia jest kopią Andrzeja.
Idziemy coś zjeść. Na kampusie zrobiło się tłoczno, zjeżdżają się od dziś studenci. Samochody obładowane, niektórzy przywieźli ze sobą ulubioną poduszkę, misia. Studenci, którzy dopiero zaczyna... są jak takie bardziej wyrośnięte dzieci, za to rodzice widać, że zmartwieni. Niektóre rodzinki wywołują uśmiech na naszych twarzach. Wyjazd dziecka na studia wygląda tak samo - bez względu na szerokość i długość geograficzną i czy rzecz się miała 40 czy 15 lat temu, czy dzieje się właśnie dziś. Ktoś niesie małą lodówkę, ktoś telewizor, tutaj stos książek, tu komputer. Tu jakaś grupka robi sobie pamiątkowe zdjęcie. Jeszcze są wakacje... jeszcze się naprawdę nie zaczęło...

Wracam do domu, Andrzej do biura. Julka zasypia w drodze, ale zostawiam ją w wózku na werandzie. Razem z Pełciem robimy zapiekany ryż - Paweł nazywa to danie błyskawicznym ciastem. Mi tam pasuje, byleby siedział grzecznie i chałupy (nie naszej) nie rozwalał.

Idziemy na basen - jest to nasze trzecie podejście. Tym razem nie grzmiało, popluskaliśmy się trochę dłużej. Na koniec wchodzimy z dziećmi do 'dorosłego' basenu. Szkoda, że tak późno, bo tutaj, choć z dziećmi jest dużo przyjemniej. Pełcio do szatni chce iść ze mną. Nie ma sprawy. Próbuję więc przebrać trzy osoby na raz, gdy nagle podchodzi jakaś dziewczyna z obsługi... Madam... your husband... (pani mąż)... niewiele rozumiem. Mój mąż ma nieodpowiednie kąpielówki, staram się słuchać, ale Jula właśnie próbuje wejść na ławkę, Pełek też coś tam robi. Raz, że długość nogawek, dwa, kolor nie taki. Obiecuję, że powtórzę. Jejku, jak nie chcą, to niech nie patrzą na kąpielówki mojego męża.

10 sierpnia 2006, czwartek

Andrzej z pracy przynosi wieści o mieszkaniu. Ma być dużo mniejsze niż te, które są opisywane na stronie. Jeden pokój i sypialnia, czyli może być takie jak na Platynowej lub takie, jak ma babcia w Berlinie, albo coś pośredniego.

11 sierpnia 2006, piątek

Hasło dnia: It is the first day of the rest of your life (Dziś jest pierwszy dzień reszty twojego życia). Julka jak wstała to taka piżamkowa, zaspana, uśmiechnięta podreptała do pokoju, gdzie siedział Adrian. Przywitaliśmy się a ten widząc uśmiechniętą Julcię spytał, czy ona zawsze taka szczęśliwa i dodał powyższą mądrość ludową.

Od samego rana jedziemy na zakupy. Adrian w południe jedzie do żony i jest to ostatni moment, żeby pojechać do supermarketu.

W sklepie Pełek dostaje nowe buty-zygzaki. Jest przeszczęśliwy. Zakłada je jeszcze siedząc w wózku, gdy Andrzej płacił za zakupy. Podbiega do Adriana i nawija do niego o butach, ten się do niego śmieje. Nagle Pełek podaje mu rękę i idą tak sobie razem do samochodu, Paweł cały czas opowiada Adrianowi o butach. To nic, że po polsku. To nic, że ten go nie rozumie.

A chwilę wcześniej kasjerce Pełek sam z siebie powiedział: My name is Paweł. A później pokazał na Julcie i powiedział: My name is Julia. Wiem, że niepoprawnie, ale cieszę się, że sam sobie wymyślił podobną konstrukcję językową, żeby powiedzieć, jak siostra ma na imię.

Znalazłam koperek. Rzeczywiście wisi sobie w plastykowym pudełeczku, mało go jak na lekarstwo i kosztuje 2 dolary. Chyba będę musiała się obejść bez niego. Albo wyhodować w doniczce (da się?) Tylko, że wciąż czekamy na to aż zbudują te nasze mieszkanko.
Ze sklepu przywozimy też rybę hoki. Chyba się nie tłumaczy na nasze. Podobnie jest z karpiem. Po angielsku karp to carp i podejrzewam, że w okolicy świąt Bożego Narodzenia to będzie nie do dostania. Ale hoki przyrządzamy na dzisiejszy obiad. Nawet Julka się skusiła.

Andrzej wraca z pracy i dzieli się kolejnymi informacjami o mieszkaniu. Podobno przepisy przeciwpożarowe nie pozwalają mieszkać tam dzieciom, bo mieszkanie przewidziane było na jedną osobę, no najwyżej dwie (współmałżonek), ale nie dzieci i coś tam, coś tam. Chyba wymyślają argumenty, żebyśmy się rozmyślili.

Przychodzi wieczór. Pełcio nie chce zasnąć. Andrzej już nie ma sił mu czytać, więc zostawia smyka, żeby sam zasnął. Po kilku minutach przydreptał do mnie i: poczytaj mi mamo, plosze... Pewnie, że wymiękłam... Czasami mam wrażenie, że 'jestem w odstawce' u synka. Że wystarczy, że Andrzej wraca do domu i mnie nie ma, nie liczę się zupełnie, ze mną się nie pobawi, ja mu nie poczytam... a tu proszę. Przyszła koza do woza ;).

No i wiadomość dnia: zapisałam się na zajęcia jako wolny słuchacz. Nazwa kursu: Elementary Latin I. Nie będą mi niczego sprawdzać, nie wystawią ocen, nie dostanę żadnych papierów, nie będę ich studentką (tzn. mogę, ale ta przyjemność kosztuje 1 700 dolarów). Mogę za to, jeśli będą wolne miejsca i prowadzący się zgodzi, zapisać się na dowolne zajęcia. Boję się, bo inaczej niż u nas, zajęcia są trzy razy w tygodniu po 1h, lub 2 razy po 1.5h. A ja sobie liczyłam, że raz w tygodniu się wyrwę z domu. Tak więc nie wiem, jak to ułożyć i czy damy radę. Po drugie na stronach prowadząca zajęcia napisała, że tygodniowo potrzeba poświęcić na pracę poza zajęciami 6-9h - skąd ja to wezmę? Czy nie wywracam znów rodzinnego porządku? Skończyły mi się właśnie jedne studia (no, prawie...), obiecywałam sobie, że już nigdy więcej, a parę tygodni później... mhm... Przyjemność ta kosztuje 50$, ale jako żona pracownika UNCG opłata wynosi tylko 25$. To grosze, jeśli liczyć za kurs języka. Gdyby mieć więcej czasu, to można by zapisać się i na francuski, i na japoński, i rosyjski, i niemiecki :) i astronomię, coś z gender studies, historię Północnej Karoliny itd. itp. Strasznie się boję, co będzie w poniedziałek.
Wieczorem idziemy na spacer na kampus, ja muszę przed zajęciami znaleźć 'moją' salę, nie chcę się stresować dodatkowo w poniedziałek. I tak przeraża mnie rozmowa z prowadzącym zajęcia.

12 sierpnia 2006, sobota

Idziemy na kampus do biblioteki. Ale z dwójką dzieci tylko rzucamy okiem na tytuły. Marzy mi się... żeby móc wieczorem tak na spokojnie, bez liczenia, ile jeszcze rzeczy zostało do zrobienia, usiąść, poczytać, tyle fajnych pozycji można znaleźć. Całego życia by nie starczyło.

Pełcio wraca 'na baranku' do domu. Teraz jestem gadatliwy, to mógłbym pogadać przez telefon. Bo gdy dzwonimy do Zielonej Góry albo na Elegijną, to Pełcio zazwyczaj ma bardzo ważne zajęcia i nie chce podzielić się swoimi wrażeniami.

Na obiad robię dziś kopytka. Po angielsku kopyto to hoof. Ale podejrzewam, że kopytka to nie będą hoofs, tylko jakieś kluski.

2 comments:

ciocia_ola said...

Co do lentilek, to kiedyś BARDZO DUMNA dokonałam odkrycia lingwistycznego, takiego mianowicie:

pol soczewica, soczewka
niem Linse, Linse
ang lentil, lens

:))))

ciocia_ola said...

Moniko, takie same przygody z kąpielówkami miał Kuba (mąż Justyny) w Kanadzie :) O co im chodzi??? Ja nie wiem jak można pływać w takich obszernych barchanowych gaciach (excuse my french)

PS jako word verification komputer kazał mi wpisać uhoutky. Ładne słówko, nieprawdaż?