Saturday, August 26, 2006

13-19.08 - Życie na kampusie

13 sierpnia 2006, niedziela

Do kościoła idziemy na 10, tradycyjnie. Kazanie głosi diakon, starszy już człowiek. Wciąż nie wiem, czy to tzw. stały diakon, czy wyświęcany. U nas zarówno jedna jak i druga kategoria nadal bardzo rzadko spotykana.

Idziemy na długi spacer po okolicy. Oglądam sobie tablice rejestracyjne. O, np. z Florydy z napisem Smiling Faces, Beautiful Places (uśmiechnięte twarze, piękne miejsca). Podoba mi się. Bo ja od razu zaczynam się uśmiechać. Podziwiam to podejście do życia (smile, smile, smile...), podziwial lokalny patriotyzm, podziwiam jakiś luz (no bo to TABLICA REJESTRACYJNA, u nas świat by się zawalił, gdyby tablica miała służyć do czegoś innego niż tylko informowania o numerze rejestracyjnym i firma, jedyna która dostała koncesję na coś tam do tych tablic, miałaby więcej roboty i bardziej skomplikowanej). Kolejna - jeździec na koniu. Może jakiś miłośnik jeździectwa? Następna jest zielona, na niej biała trójlistna koniczynka i napis Irish. Ktoś pochodzący z Irlandii? Z tyłu samochodu już 'normalna' tablica. Ale te dwie ostatnie to sam obrazek, bez numeru. O, ta też mi się podoba Joe & Ann plus wymalowane serducho. Jakaś romantyczna dusza, podejrzewam, że jej a nie jego, choć mogę się mylić.

Koń
czy się nasze osiedle, mijamy ulicę i idziemy do ogrodu botanicznego. Pełcio idzie znów 'na baranku' i powtarza szczęśliwy jestem już gadatliwy, jestem już gadatliwy. Chlopie ukochany, ale tutaj nie mamy telefonu. Znów gorąco... trochę udało nam się przysiąść na ławeczce przy jakiejś rabatce, nad którą unosiły się tabuny motyli. Zresztą tabliczka informowała, że to butterfly garden. Ciekawe, co to za kwiatki, że tak je wabią...

Wracając zahaczamy o... garden sale. Wyprzedaż ogródkową. Pełek koniecznie chce coś kupić. Od wczoraj naczapierzał się na tę wyprzedaż i teraz pokazuje palcem na każdą rzecz, kupmy to, kupmy tamto, to mi się podoba, tamto mi się podoba... Jakoś mała, różowa, damska torebeczka za ino 3 dolary mu się nie spodobała... mhm... Nagle wypatruję coś, co mi się przyda. Sitko do przesiewania mąki. U Adriana w kuchni nie znalazłam żadnego, nawet zwykłego, a gdy coś przygotowuję z mąki, a ta amerykańska jakaś dziwna, to wolałabym mieć przesianą. Ustrojstwo jest stare, ale można rzec z duszą i kosztuje 25 centów. Pełek jest przeszczęśliwy, dostaje ćwiartaka, sitko w ręce i idzie zapłacić, na koniec sam z siebie dodaje thank
you very much. Narzędzie to ma korbkę do kręcenia, więc niezła zabawka dla dzieci.

Wracamy do domu i koniecznie musimy je wypróbować. Piekę więc ciasto razem z Pełciem, z dużą ilością przesianej mąki, jeszcze ci przesiać mamusiu? jeszcze potrzebujesz mamutku? Kiwam głową, że tak, mów tak do mnie jeszcze chłopie... :D Pełek siedzi na górze, efekt jest taki, że nie tylko ręce, ale nóżki są w mące, ja też jakoś bardziej ubrudzona przy tej robocie niż zazwyczaj.

I ratunku... Jutro idę na zajęcia. W co ja się najlepszego wpakowałam. Co tu dużo mówić - boję się.

14 sierpnia 2006, poniedziałek


Od kilku dni kursuje po osiedlu autobusik uczelniany łączący kampus z osiedlem, na którym mieszkamy. Część studentów, którzy nie mieszkają w akademikach wynajmują wspólnie domki i warunki mają podobne jak w domu
pewnie za dość przyzwoitą cenę. Jak to wszędzie bywa - akademiki mają swoje plusy i minusy. Andrzej był pierwszym pasażerem autobusików, gdy zaczęły kursować pierwszego dnia, studenci jeszcze się nie zorientowali, że już jeżdzą, a on tak. I trochę już pojeździliśmy. Dla mnie przejście z dwójką dzieci z kampusu do domu to nie lada wyzwanie, czasami pakuję dwójke do wózka (że też jeszcze po czymś takim się nie rozwalił...), czasami biorę Julkę na ręce i pcham wózek z Pełciem, czasami na odwrót. Jakoś nie wpadłam na pomysł, żeby samej wsiąść do wózka, żeby dzieci mnie powiozły... Czasami się ulitują nad biedną matka i JEDNO dziecko idzie na własnych nóżkach, zresztą do tego nóżki służą. Tak więc busiki są super. Wgramolenie się po schodkach z dwójka dzieci, plecaczkiem na plecach i wózkiem w ręce (tutaj musi być złożony), z banknotem jednodolarowym w zębach i włożenie owego środka płatniczego do odpowiedniej maszyny idzie mi coraz lepiej. Posiedzenie dzieci i zapięcie im pasów (jest zalecane, ale nie konieczne, co w wydaniu Pełka oznacza, że on bez zapiętych pasów nie pojedzie, a znowu Julcia naśladuje wszystko po Pełku, więc ona też nie pojedzie) - to już pryszcz. W czasie drogi Julinka koniecznie musi pokazać, że ona potrafi te pasy rozpiąć... i znów zapiąć... Nasz przystanek jest na żądanie, więc muszę uważać. Wygramolenie się z dwójką dzieci i resztą ekwipunku idzie mi coraz sprawniej. Trening czyni mistrza.

Ale ja nie o tym miałam. Dziś mogę się poczuć, jak prawdziwy amerykański student i jadę na zajęcia. Kierowca mnie poznaje i na dzień dobry krzyczy You are from Poland. Bo już wcześniej mu to mówiliśmy. Jakoś milej mi się robi.
Budynek wydziału humanistycznego jest zupełnie nowy, salka ma 25 miejsc siedzących, zapisało sie 25 osób, ale wczoraj ktoś zrezygnował i było już 24, tak więc będę miała gdzie siedzieć. Spytałam, czy mnie przyjmie, ok.
Najpierw gadka szmatka, dlaczego warto znać łacinę. Później o językach, starogermański, staroangielski, angielski... łacina, włoski, francuski... są jeszcze inne grupy języków wśród indoeuropejskich np. hindu, słowiańskie... No pięknie, poczułam się, jakbyśmy byli 'egzotyczną ciekawostką', a nie w Europie. Jedna z zalet znajomości łaciny brzmi następująco: jeśli będziecie kiedyś w Europie i
pójdziecie do muzeum, to zrozumiecie każdy napis, wystarczy znać łacinę. Pan zapomniał, że poza Europą Zachodnią, jest jeszcze Środkowa i Wschodnia. Bo sorry, znając łacinę, jeśli będzie napis Ukrzyżowanie, Narodziny, Wniebowstąpienie, to i tak niewiele pomoże. A jeszcze jak się trafi do kraju, w którym używa się cyrylicy (a w Europie takowe są ;)), to nawet przeliterowanie słowa stanie się prawdopodobnie niemożliwe. Na szczęście idziemy do Europy (w której jesteśmy) i w muzeach obok polskich napisów można znaleźć w języku angielskim. Ale tu już Amerykanin nie musi znać łaciny, wystarczy ojczysty język.
Tak trochę robi mi się smutno, bo choć jesteśmy w NATO, w UE, to mentalnie i tak dla Zachodu jesteśmy obcy i wciąż w tym innym świecie. Może emigracja zarobkowa młodych do państw starej uni trochę nasz wizerunek i to bycie 'w' i 'poza' zmieni.

Wychodzę na korytarz a tu... Andrzej z Pełkiem i Julką. Jakiego słówka się nauczyłaś dzisiaj? - pyta Pełek. Ambulant. Oni idą. Jestem zaskoczona, że przyszli. Dzieci pięknie ubrane, Julka ma kolorową bluzeczkę i sukienkę dżinsową, Pełek koszulę w kratkę. Co ja robię poza domem, gdy mam takie fajne dzieci?

Idziemy razem do Andrzeja pracy ponękać p. Czigogidze, co z naszym mieszkaniem. Mieliśmy dziś się przeprowadzać a tu nie wiadomo, jaka decyzja, czy możemy, czy nie. Choć to, to mogli zdecydować, jak przyjechaliśmy 19 lipca a nie teraz. Chigogidze dzwoni do kogoś z administracji akademika, oczy mu się śmieją do dzieci. Pyta się o moje wrażenia, więc mówię, że mogę się poczuć jak prawdziwy amerykański student. Ale Czigogidze nie ma najlepszego zdania o amerykańskich studentach. Tylko nie upodabniaj się do amerykańskich studentów. - żartujemy sobie.

Mieszkanko jest rzeczywiście małe, nawet nie wiem, czy nie mniejsze niż na Przybylskiego. Łazienka - spora, ale nie ma w niej wanny, w 'kuchni', choć trudno to nazwać kuchnią, bo jest to częśc naszego living room, jest wszystko: 2 w jednym, czyli mikrofalówka z piekarnikiem, zmywarka, spooooooora lodówka z zamrażarką. We wnęce stoi pralka z suszarką. W sypialni - łóżko podwójne, komódka i szafa czy garderoba w ścianie. W pokoju za to biurko, szafka na telewizor, stolik 'kawowy', sofa, fotel... przy kuchni okrągły stół z czterema krzesłami.

I znów - Andrzej do pracy, ja do domu z dziećmi. Gdy Julcia śpi, czytamy sobie książeczkę świeżo kupioną w uniwersyteckiej księgarni, ta sama seria, którą przywiózł w marcu o kosmosie. Tym razem rozdziały, które mam czytać Pełkowi to o atomach, pierwiastkach, molekułach. Kiedy ostatni raz to miałam w szkole?

Gdy Julka się budzi, dzieci znajdują sobie nową zabawę. Grają na przykrywkach. Metalowych. Metalowymi łyżkami. Dobrze, że nikogo nie ma w domu, ale w końcu i ja wymiękam dzieci, pięć minut przerwy w koncercie - to my mamutku pójdziemy pograć na dworze... Taaak, żebym zaraz tu miała amerykańskich
sąsiadów na głowie.

Wraca Tata z pracy, przynosi kółko do rzucania. Wieczorem robimy sobie znów spacer na uniwersytet. Po drodze budują domy pod wynajem. Pewnie z myślą głównie o studentach. Na budowie sami Metysi. To tak jak u nas... na budowach sąsiędzi zza wschodniej granicy. Na kampusie rzucamy sobie kółeczkiem z dziećmi. Autobusy już nie kursują, wracamy więc na nóżkach. Dzieci zasnęły po 21.

15 sierpnia 2006, wtorek
Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny


Pierwszy obudził się Pełek, poszedł do Andrzeja... możemy więc z Julką jeszcze trochę pospać. Gdy wstaję chłopaki siedzą przy komputerze i śledzą loty bombowców.

Popołudnie spędzamy razem na kampusie, bo dziś
jest spotkanie dla wszystkich zagranicznych studentów. Przyjechałam z dziećmi busikiem, jeszcze zrobiliśmy Tacie niespodziankę przywożąc mu obiad. Pełek oczywiście - choć całą drogę utalaliśmy, że robimy niespodziankę i nic nie mówimy Tacie - od samych drzwi krzyczał przywieźliśmy ci obiadek! Na spotkaniu szwedzki stół... śmiesznie, bo Andrzej nakłada sobie same 'kiełbasiane' rzeczy, a ja szukam słodyczy, ciastka, truskawki, czekoladki. Dzieciaki biegają, w czasie przemówienia pani dziekan Pełcio robi jej zdjęcia, przyklęka na jednym kolanie, przykłada kamerę, wymierza, wygląda to bardzo profesjonalnie i... pociesznie. Na zakończenie studenci dostają czapeczki. Popychamy lekko Pełcia, żeby też poszedł, to może się załapie, a tu podchodzą do nas pani rektor i pani dziekan i wręczają nam 4 czapeczki. :D Super.

Po spotkaniu idziemy na Mszę, dziś jedno z obowiązujących ś
wiąt. Julcia już padła i zasnęła, szykuje się nam niezły wieczór. Pełek najbardziej nie może przeboleć, bo on chce śpiewać a tych amerykańskich pieśni nie potrafi. I tak na wejście było Po górach, dolinach... akurat to można było śpiewać. Gdy wychodzimy z kościoła Pełcio nadal jest w śpiewaczym nastroju i b. prosi, żebyśmy coś wspólnie zaśpiewali. No to zaśpiewaliśmy. Rotę. Bo tylko to potrafimy wspólnie wykonać. :D

Wracając do domu, kupujemy lody. To na pożegnanie z Adrianem. Jutro przeprowadzka do akademika.

I zgodnie z przewidywaniami Julka rozkosznie nie chciała zasnąć wieczorem.

16 sierpnia 2006, środa


Rano wychodzę na zajęcia, a Jula biegnie do drzwi i próbuje założyć sobie buciki. Ona też chce wyjść na dwór. Na poprzednich zajęciach były omawiane m. in. metody nauki i sposoby zapamiętywania słówek. Jedną z nich są tzw. flash cards, na jednej stronie fiszki pisze się słowo w jednym języku, na drugiej w drugim. Z takimi karteczkami w ciągu dnia się nie rozstajemy, tylko je przeglądamy. W sklepie można dostać gotowe 'notesiki', kartki połączone jednym kółkiem lub zupełne gotowce, np. 1000 słówek z francuskiego. Przychodzę rano na zajęcia a tu ludzie siedzą w ławkach i przekładają te swoje flash cards. Czigogidze chyba się pomylił... Mi tu wygląda na kompletne kujoństwo.

Wracam do domu najszybciej, jak się da i... zaczynam pakowanie. Andrzej idzie do pracy. O 15 - obiad ugotowany, ciasto upieczone (zostawiliśmy Adrianowi połowę), rzeczy popakowane, dzieci żyją, ja też, chałupa nie wybuchła
... Trochę udało się ją jeszcze posprzątać. Jedno, co mi się nie udało - to wyjść z dziećmi na spacer. Jedziemy na dwa razy.

W końcu u siebie, na swoim.
Dzieci przejęte, znów z trudem zasypiają. Powinniśmy iść oddać Adrianowi klucz, ale robi się naprawdę późno. Jutro.

17 sierpnia 2006, czwartek


Powoli zaczynamy czuć na karku wyjazd Andrzeja na Kongres. To tylko trzy dni. Umówiliśmy się dzisiaj na zakupy z p. Czigogidze, ale jeszcze wcześniej jedziemy do niego do domu, żebym poznała jego żonę. Mam dzwonić, gdybym
potrzebowała pomocy. Tylko, że Andrzej już nagadał, że znając Monikę, będzie chciała wszystko zrobić sama... no i się boi, bo nie zna Katie itd. itp.

Państwo Czigogidze mieszkają w innej części miasta, też na osiedlu domków, jak Adrian, tylko te domki wydają się duuuużo większe. Powinnam pisać domy, a nie domki. Co mnie dziwi w domach/mieszkaniach Amerykanów (teraz specjalnie, gdy oglądam jakiś film/sitcom, to zwracam uwagę), nie znają czegoś takiego jak przedpokój. Od razu wchodzi się do living room, czyli pokoju, w którym się żyje, spędza dzień, czyta, rozmawia, spotyka z goścmi... Zazwyczaj jest jeszcze drugie wejście do mieszkania, to od kuchni. Pani domu częstuje nas tortem, wczoraj ich najmłodsza córka miała urodziny - 19. Dzieci biegają w kółko po poko
jach (jak na Elegijnej), jest jeszcze duży dół. Schodzimy tam razem, aby wymierzyć łóżko dla Pełka, stoją dwa nieużywane 'dziecięce' (czyli takie na 1.7m długie). Katie przygotowała dla nas talerze, sztućce, czajnik, jakieś drobiazgi do kuchni - mamy nie kupować takich rzeczy.

Jedziemy więc do Walmarta, żeby zrobić zakupy na dwa tygodnie nieobecności Andrzeja i to, co niezbędne właśnie w kuchni. Dzielimy się obowiązkami: ja szukam jedzenia, Andrzej AGD. Najpierw do warzyw. Przejechałam cały sklep a tych nie ma. Ups. No to jeszcze raz. Nie ma. Pytam się kogoś z obłu
gi sklepu. Mam powtórzyć pytanie. Powtarzam więc bardzo powoli i bardzo wyraźnie, że szukam vegetables (warzywa). Jest to jedno z pierwszych słówek, które pojawiają się przy nauce języka obcego, więc chyba to jeszcze pamietam, a pani wydaje się, że nie rozumie. W końcu mamrocze coś w stylu vegts i mówi, że w tym sklepie nie ma. Wniosek z tej historii - jeśli szukasz informacji, nie pytaj się afroamerykanów. Oni mówią innym językiem, który niekoniecznie jest mi znany. Może za 10 miesięcy to się zmieni, ale na razie jest, jak jest. Warzyw nie mam, mięsa nie mam, mam za to nabiał i dużo puszek i dużo gotowizny w postaci obiadków dla tych, którym się nie chce gotować. To, jeśli będę padać na pysk w ciągu tych 12 dni. Pierwszy raz zostaję na tak długo zupełnie sama.

Wracamy do domu, rozpakowujemy zakupy, kładziemy dzieci spać... Gdy już jest cisza, to dzielę się z Andrzejem moim znaleziskiem, czyli przepisem na jednym z produktów. Czytam wszystkie, które mi wpadną w ręce, bo kuchnia tu
trochę inna i chciałabym tej inności przywieźć spowrotem do Polski. Tym produktem jest słoik majonezu. Ale najpierw dygresja. W liceum jednym z języków obcych był rosyjski. Tak się trafiło, że z Anią miałyśmy tę samą nauczycielkę. Pani była b. wymagająca a jej główną metodą nauki było by heart, czyli na pamięć. Tak więc na jednej lekcji przepisywaliśmy tomy słówek, dialogi (nie chciała nigdy nam tego dać do skserowania), a na drugiej mówiliśmy w parach ułożone wcześniej w domu 'dialogi' na żywo. Życia w tym w ogóle nie było... co najwyżej nudy. Nic nie pamiętam z tej pamięciówy, poza jednym zwrotem, z Ani klasy, dialog był o zakupach w sklepie. Chłopaki kupowali m.in. banku majonezu. Strasznie im się ta banka podobała, dostali przy mówieniu głupawki, co okazało się zaraźliwe. Teraz ta banka jest jednym ze słów-haseł, gdy się czasami uda nam spotkać. Tyle dygresji. Tak więc pokazuję Andrzejowi słoik majonezu, który udało mi się kupić w sklepie i mówię: patrz, co znalazłam. To, że na części etykiety jest przepis nie powinno dziwić, majonez można użyć w wielu sytuacjach, ale dziwne jest to, że jest to... przepis na ciasto czekoladowe.

I tak na deser dzisiejszego dnia:
CHOCOLATE CAKE (CIASTO CZEKOLADOWE... Z MAJONEZEM)

6 łyżek stołowych kakaa
3 szklanki mąki
1 łyżka stołowa proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli
1 1/2 szklanki cukru
1 1/2 szklanki majonezu (tego firmowego, ze słoika ;))
1 1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
1 1/2 szklanki zimnej wody


Rozgrzać piekarnik do 350F (390F = 180C), natłuścić oraz posypać mąką dwie foremki o średnicy 8 cali. Wsypać kakao, mąkę, proszek, sól oraz cukier do średniej miski, wymieszać. Połączyć majonez, wanilię oraz wodę, zmiksować na małych obrotach, kiedy będzie gładkie, powoli dodać suche składniki, wymieszać. Przełożyć ciasto do foremek i piec przez 30 minut (lub tak długo aż się upiecze). Poczekać aż się ostudzi, przełożyć dżemem i polać ulubioną polewą.

18 sierpnia 2006, piątek

Dziś piątek, więc rano idę na zajęcia. Z żywej łaciny, jak najbardziej żywej. Zaczyna się tym, że magister stara się z nami porozmawiać. I to, czego się uczymy, to pytania jak masz na imię. Ale ponieważ to może szybko się nudzić, prowadzący ciekawy jest, jak się nazywają zwierzątka, które posiadamy: pieski, kotki, rybki. Mnie nie dotyczy, nie mam zwierzątek. Przecież nie powiem, że mam dzieci. ;) Kolejna osoba przyznaje się, że ma rybkę. Rybka nazywa się Jesus. Myślałam, że wpadnę pod stół. Na szczęście nie tylko ja, bo magister również. Dobrze, że wyraził swoje zdziwienie i skomentował, że to imię odnoszące się do Boga i połączenie z rybką jest niestosowne. Na koniec zajęć - teścik. I oczywiście wchodząc do sali znów pełne kujoństwo i powtarzanie słówek.

Idę z dziećmi na spacer po kampusie. W księgarni w końcu nie ma kolejki za
podręcznikami, mogę więc spokojnie załatwić moje sprawunki. Dzieci mają swój ulubiony kącik, odchodzimy z Julcią do moich książek, nie było nas może 20 sekund, gdy wracamy do kącika, ni ma Pełka. Idę na górne piętro, może z góry będzie łatwiej mi go zobaczyć. Zaczepia mnie ktoś z obsługi, czy szukam swojego synka? Tak... Ja panią zaprowadzę. Idziemy... o nie ma go, był tu przed chwilą... dziwi się obsługa, a ja nie, bo znam to b. dobrze. Idę dalej przed siebie, przecież musi gdzieś być, skoro wszedł na górę, to niech z niej teraz nie schodzi. Nagle słyszę głos pełkowy mamutku gdzie jesteś? No to się znaleźliśmy. Wybieramy kopertę z bąbelkami - bo takiej potrzebujemy i idziemy na dół zapłacić. Do kasy kolejka na 4 osoby. A w niej jedna osoba, którą znam. Dziewczyna, która była dziś na łacinie. Ku mojej radości jest ze swoim synkiem. Ciut starszym od Julki. Ku radości - bo większość kolegów i koleżanek z kursu to 'dzieci' jeszcze. A tak jakoś od razu mi raźniej. Pyta się jak mi poszedł test, średnio (znalazłam juz w domu błąd), ona też mówi, że niezbyt.

Po poludniu znów jedziemy na zakupy z p. Czigogidze, tym razem do innego Walmarta, gdzie są warzywa i owoce, i mięso.

19 sierpnia 2006, sobota


Rano pobudka wcześniej, dzieciaki szykują się, aby obejrzeć Little Einsteins. Jedną bajkę już znamy, druga nowa, bo dziś przy sobocie bonusowo zamiast jednej są dwie.

Mamy jeszcze kilka rzeczy do załatwienia przed wylotem. Chłopcy przynoszą m.in. komputer z biura do domu. O 12 staramy się dodzwonić na Elegijną. Dzieciom b. się podoba mikrofon. Szczególnie Julci. Tak bardzo, że najchętniej by go zjadła. Pełek za to, mając mikrofon, zaczął śpiewać. Naprawdę zrobił się chętniejszy tutaj do śpiewania niż był wcześniej w Polsce.

Po południu idziemy na pożegnalny obiad do knajpy meksykańskiej. W pewnym momencie kelnerka zagaduje nas po polsku. Ma mamę z Polski. Pochodzi z miejscowości pomiędzy Krakowem a Katowicami. Była ileś razy w Polsce, jedzie tam w przyszłym roku, na uniwersytecie studiuje ekonomię. Zostawiamy jej nasze namiary, gdyby wiedziała o kimś, kto by chciał się zająć dziećmi od czasu do czasu. A w samej knajpie - dzieci szaleją. Pełek pstryka zdjęcia, Jula bawi się z kelnerami, a my możemy 'spokojnie' siedzieć i zachwycać się meksykańską kuchnią.

Idziemy na Mszę. Wolę tak, razem, niż jutro samej z dziećmi. Jeszcze wyjazd Andrzeja do mnie nie dociera, jeszcze o tym nie myślę, jest to jakiś rodzaj reakcji obronnych, odsunięcie maksymalnie od siebie, że będę sama. No nie tak bardzo sama. Z dziećmi. Pełek nie zachowuje się dobrze w kościele, efekt jest taki, że w trakcie Mszy Andrzej z nim wychodzi i wracają razem do domu. Po drodze sobie
trochę powyjaśniali, Pełek poszedł po rozum do głowy i sam z siebie przeprosil. Tak więc, gdy wracam do domu, urządzamy dzieciom kąpiel pod prysznicem (taki mały deszczyk, coby je zachęcić) i Jula idzie spać. Chłopaki, jak to na chłopaków przystało, idą zobaczyć mecz piłki nożnej (soccer) w wydaniu damskiej drużyny. Pełek kibicował zwyciężczyniom(???) (to jak mąż i mężyna w opisie stworzenia u Wujka), czyli drużynie przeciwnej. ;) A piłka jak piłka, w wydaniu pań wygląda trochę inaczej. Tyle było komentarza Andrzeja po meczu.

10 comments:

Anonymous said...

testowy

ciocia_ola said...

No, Moniko: "Nulla dies sine linea!" :)
Pisz, pisz, bo fajnie się to czyta.

A ciasto czekoladowe z majonezem WCALE mnie nie dziwi po tym jak spróbowałam ciast kanadyjskich... były słone...

Muffinki robiłaś? Mam jeden pyszny przepis:

1,5 szkl jagód (połowę zmiksować)
300 g mąki
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody
70 g orzechów włoskich zmielonych
1 szkl maslanki lub jogurtu (210 gram)
1 jajko
60 ml dowolnego oleju/oliwy lub topionego masła
cukier waniliowy
250 g cukru brązowego drobnego

Kruszonka:
2 łyżki drobnego brązowego cukru + łyżeczka cynamonu


W misce zmiksować: maślankę, jajko, oliwę, cukier i cukier waniliowy.
Pozostałe sypkie składniki wymieszać w drugiej misce, następnie połaczyc z
mokrymi i jagodami.
Piekarnik rozgrzać do temperatury 200 st C.
Foremki mufinkowe wypełnic masą, posypac kruszonką.
Piec 20-25 minut.

Pyszne!

Anonymous said...

Po gorach, dolinach... choc jestem muzyczna analfabetka, rozpoznalam te melodie, kiedy bylismy w Lourdes. Ktory to byl rok? Chyba 2002. Pielgrzymi spiewali ja wieczorem po rozancu, ktorego czastki byly odmawiane w roznych jezykach, takze slowianskich (slowacki i polski) Bylam wstrzasnieta.

ciocia_ola said...

Babciu Alu, ja byłabym wstrząśnięta słysząc język polski np w Filharmonii Berlińskiej (no dobra, mają koncertmistrza Polaka :), ale nie w Lourdes!!!

Anonymous said...

Pisze wlasnie artykul na temat kontaminacji, czyli takich krzyzowek jezykowych i wpadlam na pomysl krzyzowki babciala. Tak sie bede teraz podpisywac.
To sobotnie gadanie przez komputer dokladnie pamietam! Julcia tak smacznie chrupala mikrofon. A Pawelek jaki rezolutny! Opowiadal, ze studenci sa halasliwi, ale staraja sie byc cicho, bo "widza, ze jestesmy dziecmi" - oto samoswiadomosc niespelna czterolatka.

Anonymous said...

O, doszly zdjecia - dzieci rzeczywiscie pieknie ubrane! Ciesze sie, ze juz niedlugo, bo za dwa tygodnie, zobaczymy sie! "Ciesze sie" - to malo powiedziane.
Czego Wam w tej Ameryce brakuje? Wiem, ze tesknicie za chlebem, jakie jeszcze
rodzime smaki wspominacie? Zastanawiamy sie mianowicie, co Wam przywiezc.

Monika said...

Szykujemy liste rzeczy, ktorych nam brakuje. Bedzie dluga :).

ciocia_ola said...

Od Moniki wiem, że chcecie drożdży :)
ciociola (kontaminacja, trudne słowo)

Anonymous said...

Suszone czy swieze?

Anonymous said...

To teraz rozumiem, dlaczego Amerykanie nie zdejmuja butow w domu. Jeszcze nie widzialam, zeby w filmie amerykanskim bohater(ka) chodzil(a)w kapciach. Oni nawet klada sie na lozkach w butach wyjsciowych. No, ale skoro nie maja przedpokojow, to gdzie mieliby je zdejmowac i trzymac?