Friday, August 18, 2006

27.07 - Male i duze atrakcje - czyli idziemy do ZOO

27 lipca 2006, czwartek, Waszyngton

Dzisiaj idziemy do zoo. Tym razem czeka nas przejazdzka metrem, bo ZOO jest troche bardziej na uboczu. Najpierw pierwsza rzecz do pokonania, czyli nauczenie sie obslugi metra. Mamy bilety od Adriana, Andrzeja przepuscilo przez bramke, a mnie juz nie. Oczywiscie wykorzystujac stara indianska metode, czyli zrob to jeszcze raz w 'recami' meza, zadzialalo. Ale tez nie za pierwszym razem. Od stacji metra musimy kawalek przejsc 'na nozkach'. Do ZOO prosto, na lewo za to strzalki, ze do szkoly Montessori i do katedry. To mi przypomina, ze mam zamowic ksiazki o systemie nauki Montessori.

ZOO. Przy wejsciu znajduje sie lista dzisiejszych atrakcji, o ktorej godzinie beda myte zwierzatka, karmione, czy widzieliscie kiedykolwiek kapiel slonia? jak mu sie myje ucho? my nie, dzieci tym bardziej, wiec nie mozemy sie juz doczekac. Obok nas przechodza dwie amiszki. Ubrane 'jak na filmie' o amiszach. Dlugie sukienki, jak z filmu 'Domek na prerii', czepki, wysokie buty.

Gepardy. Niestety, nie udalo nam sie zadnego zobaczyc, moze jeszcze spia. Jedyne, co nam zostaje, to poczytanie informacji o gepardach i poogladanie zdjec, ktore znajduja sie przy wybiegu.

Zyrafy. A te juz sa. :D Pelek przezywa, jak wysoko potrafi siegnac po liscie na drzewie. Wczoraj w muzeum poogladal zwierze u wodopoju, tutaj jest analogiczny rysunek, ale co na zywo, to na zywo. Powoli robi sie upal. A dopiero dzien sie rozpoczal.

Slonie. Czekamy na mycie slonia. Pani pokazuje, jak sie slonie karmi, jak sprzata po sloniu. Wsrod gapiow - a tych sporo - przechadza sie jedna z osob z obslugi, starszy juz pan, ktory pracuje tutaj jako ochotnik, i pokazuje zab slonia. Gdyby nie powiedzial, co trzyma w rece, to bysmy nigdy nie zgadli. Slonik za to pozwala sie kapac. Widac, ile radosci sprawia mu strumien wody. A pozniej jak w piosence: kubek, pasta, szczotka, zimna woda... Tylko, ze szczotka najwieksza z mozliwych, wiadro - jak do sprzatania, mydlo - jakis plyn, ktory produkuje piane. Slon na odpowiednie komendy przewraca sie tak, ze pozwala umyc jeden boczek, drugi boczek, brzuch. Najwiecej radosci oczywiscie maja dzieci. W jednym z pomieszczen jest waga, slon czasami na nia wchodzi i mozna sie przekonac 'na wlasne oczy', ile takie zwierzatko wazy.

Malpki. Dalej sciezka w dol i idziemy do malpek. Malpki wypuszczone sa na wolnosc i zyja sobie na tutejszych drzewach, caly czas ktos stoi i obserwuje, jak sie zachowuja, nazywajac je po imieniu. Ta poszla do tej, ta bawi sie z matka, ta uciekla na sasiednie drzewo.

Orly. W dodatku lyse. Tzn. taka ich nazwa. Sa dwa, jeden nawet nam pokazal, wcale nie lysy, lepek z gniazda. Tutaj kolejne pokretla, gdzie dzieci moga sie pobawic. Do tego obszerna informacja, gdzie zyja, ile ich jeszcze jest itd.

Wilk meksykanski. Prawie ich juz nie ma. Tego tutaj nie udaje sie zobaczyc. Opisy polowan przypominaja filmy o Dzikim Zachodzie.

Foki i lwy morskie. Jest tak goraco, ze wskorczyloby sie do lwow, woda niebieska az zacheca, zeby to zrobic. Lwiatka za to pokazuja, co potrafia...

Duze malpy. Tutaj jest domek z duzymi malpami, znow gablotki, historie badan, boksiki, gdzie skacza sobie malpiska. My sie juz spieszymy, bo zalezy nam, aby dotrzec do kolejnej atrakcji dzisiejszego dnia, czyli...

Karmienie octopusow. Po naszemu osmiornic. W tym domku posiedzimy troche dluzej, raz, ze jest tu przyjemnie zimno, dwa dzieci znow maja niezla zabawe. Pani na oczach dzieci pokazuje, jak sie karmi osmiornice. Troche dalej plywaja meduzki. Dalej - ogromna stonoga afrykanska, dlugosci i grubosci mojego palucha wskazujacego. Do innych robaczkow, ktore maksymalnie przypominaja nasze karaluchy, tylko ze sa wieksze, nie ide. Niech Andrzej z dziecmi sobie sam patrzy. W kacie za to pajaki - nie za zadna szyba, tylko tak 'na wierzchu', pajeczyn mozna dotknac. Zaczyna sie ich karmienie, pani wszystko wyjasnia, dzieci zadaja setki pytan. Dalej stolik z mikroskopami, kto ma ochote poogladac 'z bliska' cuda, ktore tu sa - nie ma sprawy. W kolejnym kacie jest monitor, leca nieustanie na ograglo filmiki kilkuminutowe o zwierzatkach, ktore tu mozna ogladac. Nie chce sie wychodzic.

Male ssaki. Julcia az wstaje w wozku, zeby 'wykukac' zwierzatka, czasami trudno nam je znalezc, tak sie chowaja i tak potrafia 'upodobnic' sie do otoczenia (czy raczej na odwrot). Nam frjade sprawiaja zwierzatka, ktore w czesci przypominaja szczury, w czesci krety. Za szybka znajduje sie system korytarzy zbudowany z plastikowych, przezroczystych rurek.

Upal. Juz bardziej goraco to chyba byc nie moze. Jesli ktos ma ochote, to moze wziac prysznic, zraszacze do trawy sa tak ustawione, specjalnie, zeby ludzie mogli sie ochlodzic. Ma sie wrazenie, ze sie wchodzi w mgielke, ale przynajmniej dziala. Pelkowi bardzo sie podoba, efekt jest taki, ze cala glowe ma mokra. Dodatkowo kupujemy sorbet, jeden dla nas, drugi dla Pelka. Wszystko pomaga tylko na piec minut.

Chinczyk. Wracamy do hotelu. Znow cos nie tak z busikiem. Every 30 minut... slyszelismy wyraznie i Andrzej i ja. A tu, albo nam jeden przepadl, albo uciekl, albo nie przyjechal wcale. Po wyjasnieniach okazuje sie, ze to every odnosi sie nie do kazde 30 minut, ale kazda godzina x.30. :D Czyli busik jezdzi o tej porze co godzine. Idziemy do chinskiej knajpy cos zjesc. Jest tuz przy hotelu.
To byla ostatnia atrakcja dzisiejszego dnia.

No comments: