Wednesday, September 20, 2006

17.09-23.09

17 września 2006, niedziela

Po kościele podchodzi do nas... Polak. Znów zdradziła nas mowa. ;) Ale stąd, czyli z USA Polak, bo my jesteśmy jednak z Polski. Pewnie jeszcze sie spotkamy kiedyś na Mszy.

Wieczorem p. Czigogidze przywozi nam materac, bo potrzebujemy dodatkowego spania w związku z wizytą Rodziców. Jakie to wszystko wielkie? Pełek kładzie się później, bo musiał koniecznie odbierać osobiście materac, no i nie może sobie odmówić przyjemności skakania. Gdzie my to wszystko postawimy... W swej hojności otrzymaliśmy materac i spód pod materac.
Przesuwamy trochę meble i jest - 'jakoś' nasze małe mieszkanie wygląda.

18 września 2006, poniedziałek

Dziś jedziemy po południu na zakupy. Wiem jedno, co chcę kupić - mąkę razową. Wypiek chleba chodzi za mną od dawna, może się uda. Drugie - zwykłą mąkę, bo już się skończyła. Do wózka pakuję więc połowę stoiska piekarniczego. Trzecie - przyprawy, bo mamy tylko sól i pieprz. A na 'normalną' kuchnię to dużo za mało.

Andrzej dziś przysłał maila, że w Ameryce w szpinaku znaleziono bakterię, która może wywołać zatrucia i mam wywalić drugą porcję szpinaku, którą jeszcze mamy. Uh, szkoda mi, bo strudel był dobry. Szpinak na mojej liście zakupowej też był, a teraz muszę zrezygnować.

Sklep jest męczący i dla nas i dla dzieci. Julka w pewnym momencie chodziła ze słupkiem z informacją o mokrej podłodze wywołując wiele radości u innych dzieci. Pełcio za to nadmuchiwał worki na warzywa krzycząc jaki mam fajny balonik.
Wszystko, co chcieliśmy udało się kupić.
Oj nieprawda, tuż za kasą przypomnieliśmy sobie, że powoli kończą się pieluchy Julkowe. Na razie starczą, ale następnym razem koniecznie trzeba kupić.
Znów nie udało mi się choć zajrzeć do części sklepu 'nie-żywieniowej', ale na zakupy, choć coraz sprawniej poruszamy się wśród półek, schodzi dużo czasu.

Dzieci zmęczone zasnęły prawie natychmiast.

19 września 2006, wtorek

Dziś zgodnie z prognozą po południu pada deszcz. Siedzimy więc z dziećmi szukając zajęcia. Andrzej w przerwie na dłużej przyszedł, bo ja mam powtórkę do testu.
Na powtórce miło, kilka osób tylko. W biurze mojego profesora na półce leżą klocki lego. Eh, szkoda, że nie mogłam przyjść z Pełciem, na pewno by mu się spodobało.

Wieczorem Pełcio namawia mnie na pieczenie chleba, mamy już mąkę razową z wczorajszych zakupów, więc czemu nie. Siedzimy więc sobie razem z dziećmi na podłodze, nad naszym największym garem i próbujemy nie rozsypywać składników na podłogę. Tzn. ja próbuje, bo dzieci nie bardzo. Podstawowe narzędzie kuchenne tym razem to zmiotka, Julka miała wsypac cukier do gara, niestety miała inny pomysł na wykorzystanie białego proszku. Mąkę mam nawet na plecach, ale Julcia przyszla się przytulić. Raz się żyje 19-go września... Więcej takiej chwili nie będzie, a za to radość, którą tu i teraz dają dzieci jest moja, na zawsze.

Kładziemy dzieci spać i czekamy na gości. O 23 mają przylecieć Dziadkowie.

Dzieci śpią za ścianą, w domu pachnie chlebem... jest tak spokojnie, cicho, wręcz magicznie.

Wszystko okazało się być ok, samolot wylądował, bagaże odebrane, Andrzej stawił się o wyznaczonej porze na lotnisku. W końcu mogliśmy choć w małej części odwdzięczyć się za odbieranie na dworcu i to 'my' odebraliśmy Dziadków. Pokazujemy nasze gniazdko w akademiku i oczywiście nasze pisklęta. Czekamy na reakcje... czy urosły? czy są mądrzejsze? czy ładniejsze?
To nic, że ciemno, to nic, że dzieci śpią... przecież to wszystko widać.

Nic tam. Zobaczymy, co powiedzą jutro od rana.

Wieczór, czy raczej środek nocy, schodzi nam na rozpakowywaniu i układaniu różnych rzeczy. Dotrało wszystko, o co prosiliśmy. Przyszły też grzyby z dwóch części Polski, ubranka, zabawki dla dzieci, prezenty... nie, o tym to dopiero 6-go października.

20 września 2006, środa

A dziś od rana pobudka jak zwykle około 7. Wstaje Julka, za chwilę słychać Pełka. Pełek ma niespodziankę, bo po otwarciu oczek widzi naszych gości, czyli Babcię i Dziadka. Julka też poznała Dziadków.

Staramy się pokazać, jak wygląda nasz dzień, nasze życie na kampusie.
Po śniadaniu biegnę na zajęcia. Gdy wychodzę widzę 'moich'. Stawili się w komplecie. Idziemy wszyscy w tłumie studentów do EUC. Właśnie kończą się jedne, zaczynają drugie zajęcia, więc 'płyniemy' z tłumem. Tylko Pełek pełen energii biegnie na sygnale. Bardzo przeżywa wizytę gości. Idziemy na huśtawki, Andrzej powoli próbuje wydostać się do swoich codziennych obowiązków, czyli do pracy. My idziemy dalej, czyli pokazujemy kampus. Spacer deptakiem i codzienne atrakcje, czyli postoje przy naszych ławeczkach.
Dziadek biegnie za Julką. Pełcio na kolanach u Babci. Oboje spragnieni fizycznego kontaktu. Pełcio się przytula jak nigdy. Dziadka zaczepia mały Wietnamczyk z pytanie o wiek Julki. Maluch bez kompleksów ciągnie rozmowę dalej pytając o imię. Okazuje się, że jego babcia jest Polką.
A nas ciągnie dalej, do fontanny, do rzeczki, do latarni. Pełek pokazuje, jak trafia do celu. Jest nas na tyle dużo, że możemy zrobić zawody pomiędzy dwiema drużynami.
Dalej 'duża' fontanna, przy której leniwie mija nam czas.
Dochodzi południe, więc zbieramy się do domu. Ale to nie takie łatwe. Dzieci chcą zaliczyć zabawę przy kamieniach, później a ku ku pod zegarem, później pół godziny biegania po trawie. Atrakcją okazał się być szal Babci Alicji.

W domu spanie Julci, obiad.

Andrzej dziś nie przychodzi na obiad. Idzie na oficjalny lunch u rektorki, bo przyjechała delegacja z uniwersytetu wrocławskiego. Mój mąż zakłada nawet eleganckie spodnie.

Gdy mała się budzi szykujemy się do wyjścia. Tym razem idziemy do EUC, ja uciekam z dziećmi na huśtawki a Babcia z Dziadkiem idą do księgarni. Dołącza do nas Andrzej i już wszyscy jesteśmy w komplecie. Czuje się chłód zaczynającego się wieczoru.
Dziadek zaprasza nas do restauracji meksykańskiej. Po niej Andrzej rewanżuje się zaproszeniem na kawę.

Gdy trafiamy do domu, kąpiel i spać. Dzieci dostają swoje kubki do zabawy a Dziadek zadanie, aby wszystko sfilmować. My z Andrzejem też lubimy patrzeć, jak Paweł z Julią bawią się pod prysznicem. Poszło sprawnie.
Dla nas dzień, jak każdy, dla Gości - wszystko nowe. I tak podziwiam za wytrwałość, bo po weselu w sobotę w Łodygowicach, zarwanej nocy przez podróż cały dzień dzielnie wytrzymali dotrzymując dzieciom kroku. A Pełcio był dziś szybki jak Zygzak McQueen. Gratulacje.

21 września 2006, czwartek

Dziś pierwszą atrakcję dnia stanowi wypożyczalnia samochodów. Dziadkowie z Andrzejem i Pełciem wracają białym (dla mnie kolor najważniejszy) fordem explorerem. Dwa rzędy tylnych siedzeń sprawia, że poza kierowcą może jechać jeszcze 6 osób. Nas w sumie jest sześcioro, z czego musimy zmieścić dwa foteliki. Piękny rodzinny samochód.

Andrzej do pracy a cała reszta jedzie do Wal Marta. Tym razem nie mam całego koszyka jedzenia. Andrzej prosił, aby mu kupić kąpielówki, takie, w których można pokazać się na amerykańskiej plaży. Nie tylko on nie ma przepisowych - dziadek również. W sklepie pytam się kogoś o slips do pływania, pani odsyła mnie w okolice butów. Dopiero po chwili zorientuję się, że chodziło jej o... kapcie, slippers. Pytam kolejnej osoby. Tym razem udało nam się z panią porozumieć. Mówię, że jedziemy z mężem nad morze i potrzebuję czegoś dla niego na plażę, pada słówko trunks, które kojarzę jako kąpielówki, tak tak tak, chodzi mi o kąpielówki. Ponieważ jest to końcówka sezonu, to i wyboru wielkiego nie ma. Największe zdziwienie i tak stanowimy z dziadkiem, bo powiedziałam pani ekspedientce, że szukam kąpielówek dla męża. A dziadek też wybiera kąpielówki dla siebie.

22 września 2006, piątek

Dzisiaj pierwsza wycieczka do Spencer.

Postój robimy tuż przed naszym celem. Zjeżdżamy z drogi, aby się przejść kawałek, Pełcio idzie na siku. W oddali widać kościół i jakąś opuszczoną fabryczkę. Po kilku minutach podjeżdż do nas stróż. Mówi a raczej śpiewa po amerykańsku, znów mam wrażenie, że absolutnie nie rozumiem po angielsku. Do tego dochodzi niekompletny stan uzębienia i moje możliwości zrozumienia tuziemca spadają gwałtownie do zera. Dzieci dostają od niego po dolarze.

A dziś atrakcję stanowi muzeum pociągów. Nie tylko są tu stare wagony, ale również stare samochody, wóz sprzed 1810r. , wygląda zupełnie, jak ten z 'Było sobie życie', z drugiego odcinka, 'Narodziny', gdy komórki do budowy kości jadą na Zachód. Dzieciom najbardziej podoba się... zabawkowy wagon z zabawkami w postaci narzędzi. W ogóle stamtąd nie chcą wyjść. Julka powspinała się na wszelkie możliwe schodki prowadzące do prawdziwych wagonów.

Na obiad wybieramy się do amerykańskiej jadłodalni w postaci kanapek. Nie wiemy, co nam zaserwują. Na ścianach tablice rejestracyjne, koszulki miejscowej drużyny, sygnalizator świetlny, stare plakaty. Mam wrażenie, jakby czas tu nie istniał, a każdy, kto wchodzi jest uważany za swojego. Obsługuje nas Indianka, za ladą jest jeszcze jedna starsza pani. Klimaty jak w 'Przystanku Alaska'. Przynoszą nam trójkątne piętrowe kanapki. Ale do zjedzenia. Podobnie zupy - zupę-krem z kurczaka wcina nawet Julinka.

Wieczorem prawie wszyscy wybierają się na mecz soccera. Oświetlone boisko, hymn przed meczem, kibice i cała ta atmosfera międzyuczelnianego meczu naszym gościom bardzo się podoba. Pełcio tradycyjnie kibicował gościom, ale ponieważ przegrywali, przerzucił się na naszych. Babcia z Dziadkiem żałują, że nie wzięli kamery, żeby zarejestrować mecz, następnym razem na pewno wezmą.

23 września 2006, sobota

Dziś szczególny dla nas dzień, bo 6-ta rocznica ślubu. Andrzej od samego rana składa mi życzenia.

Dziś też ruszamy na wielką Wyprawę. Nad morze - do Kill Devil Hills. Ruszamy o 10, po 16 jesteśmy na miejscu. Jula w samochodzie marudzi, trudno musi się nauczyć, że w foteliku się siedzi. Zatrzymujemy się na jedzenie w jednej z większych sieci Wendy's. Te, które są w Polsce, omijamy szerokim łukiem, bo już znamy. Wszyscy razem zamawiamy hamburgery, frytki, sałatki. Te pierwsze raczej niezdrowe, ale od czasu do czasu możemy iść na bakier z żywieniowymi zasadami. Problemem okazuje się kupno gorącej herbaty, mimo, że jest na liście i na rachunku dziadek dostaje zimną. Na szczęście udaje się zmienić - ale robi to już przełożony osób, które stoją przy ladzie. Tutaj nikt nie pije gorącej herbaty.

Dojeżdżamy do wybrzeża, droga prowadzi przez bagna. Pierwszy raz widzę taki krajobraz. Jednak największa atrakcja dopiero przed nami. Są to mosty łączące stały ląd z wyspami i wyspy między sobą. Gdyby jeden taki most pociąć na kawałki i przenieść do Warszawy, to problem komunikacji w mieście i połączenia jednej strony w-wy z drugą zostałby rozwiązany.

Dojeżdżamy do hotelu, rozpakowujemy się i idziemy z dziećmi na plażę. No, w końcu mają ogromną piaskownicę całą dla siebie. Zarówno Julka i Pełek pierwszy raz są nad tak wielką wodą. Pełcio z Tatą przy samym brzegu budują zamki. Pełek w tej samej czapeczce, co dwa lata temu, gdy byliśmy na wakacjach nad jeziorem. Tylko moment wystarczył, aby z tym obrazkiem wróciły wszystkie smutne emocje związane ze zmarłymi dziećmi. Obaj panowie wyglądają dokładnie tak samo, jak wtedy. Tylko Julcia obok przypomina, ile zmian przyniosły te dwa lata. Ale i tak jej obecność nie wymaże nieobecności tamtych dzieci.

Wieczorem jedziemy do japońskiej knajpy - steak & sushi. Wybieramy te pierwsze atrakcje. Już widzę minę cioci Oli! Stół składa się z ogromnej, prostokątnej patelni, na której, na oczach biesiadników kucharz przygotowuje jedzenie. Do tego dochodzi żonglerka jajkami, stukot sztuścami czy słup ognia pojawiający się przed naszymi oczami. Przy innych stołach również wiele rodzin z dziećmi. Jedzenie po prostu pyszne.

Dzieci zasypiają, ja razem z nimi. I choć mieliśmy obiecany spacer z Tatą (i zajęcie się śpiącymi dziećmi przez dziadków), to po prostu padam.

Tuesday, September 12, 2006

10.09.-16.09

Od samego rana Andrzej szuka Formuły 1 w telewizji, ale nie ma. Dziś startuje Kibica i 'cała Polska', nawet ta w Ameryce, trzyma za niego kciuki. Niestety, musimy poprzestać na relacji w internecie, czyli na monitorze migają nam tylko kolumny z cyferkami. Dla mnie zupełnie czarna magia, Andrzej nieźle się nawet orientuje w oznaczeniach.

2 łyki liturgiki. Do kościoła tym razem idziemy na 11.30. Chcieliśmy bez pośpiechu, a rano półtorej godziny zeszło na wyścig. Julka w wózku, Pełcio prawie cały czas na nóżkach. Na skrzyżowaniu czekamy na zmianę świateł, mija nas dziewczyna uprawiająca jogging. Andrzej tylko mruknął pod nosem anoreksja. Jest chyba wyższa ode mnie, koszulka joggingowa, szorty... wygląda strasznie... aż mi głupio, że się tak gapimy.

A dziś Ewangelia, w której Jezus uzdrawia niewidomego wypowiadając do niego słowo Effatha, otwórz się. Na kazaniu ksiądz opowiada o obrzędzie effatha, w czasie chrztu, gdy przynoszone są małe dzieci do kościoła, aby je ochrzcić... I tu zapala mi się lampka. Obrzędy chrztu dorosłych rzeczywiście w ramach przygotowań do chrztu mają taki obrzęd, jak również jest miejsce na celebrację przekazania Modlitwy Pańskiej, jest też nabożeństwo o imieniu chrześcijańskim, jest też moment, gdy katechumen wyznaje wiarę. (I do dziś sobie pluję w brodę, bo obrzędy chrztu dorosłych były kiedyś do kupienia i wtedy nie kupiłam, a od iluś lat za tym chodzę i nie mogę tego nigdzie znaleźć. W 'normalnej' polskiej parafii chyba się ich nie dostanie, w naszej nawet 'głupich' obrzędów pogrzebu nie ma.) Tak więc jestem ciekawa, jak w USA wygląda chrzest dziecka, jak dorosłego. I czegoś żal, że w praktyce przy chrzcie dziecka (w Polsce) nie ma pogłębionej formacji ani rodziców, ani rodziców chrzestnych i gdzieś wiele spraw, zobowiązań płynących z sakramentu się rozmywa. Wystarczy przejrzeć fora 'ciężarówkowe', gdzie dziewczyny piszą o wyborze rodziców chrzestnych. A już do szału doprowadzają mnie brednie w stylu trzymałam dziecko do chrztu będąc w ciąży i dlatego poroniłam... a takie coś też można znaleźć.

Przed złożeniem darów ogłoszenie. Coś mowa o podwójnej składce. Tzn. dziś jest druga niedziela miesiąca i tak zwalam na nią, że na coś zbierają. A tu guzik z pętęlką. Służba daru z koszyczkami przeszła dwa razy. Gdy zaczyna się kolekta, ksiądz siada, od tyłu kościoła przechodzą do przodu panowie, w garniturach, z koszyczkami na pałąkach i zbierają pieniądze. Niektórzy wrzucają koperty, niektórzy banknoty. Później wszystko jest wrzucane do dużego wiklinowego kosza, takiego jak na bieliznę i przynoszone w procesji do ołtarza. W procesji bierze też udział ministrant lub ministrantka z krzyżem i to on/ona prowadzi procesję z darami. Zazwyczaj uczestniczy w niej rodzina - matka, ojciec, dzieci - przynosząc dary ołtarza, wino w dużej karafce, chleb, ktoś niesie ten kosz na bieliznę. Dopiero wtedy ksiądz wstaje, odbiera dary przy stopniach prezbiterium i trwa przygotowanie darów. Z Zielonej pamiętam, że głównie składkę zbierali ministranci. W Warszawie - księża. Tutaj - świeccy. Tłumaczeń może być sporo, ale najdziwniejsze, które było dane mi usłyszeć jest to, że jak ksiądz chodzi z tacą, to ludzie więcej dają. I nie wiem, czy wychwala to chojność jednych, czy piętnuje pazerność drugich. A Komisja Liturgiczna w Polsce oddała wszystkie posługi spełniane poza prezbiterium żeńskiej służbie liturgicznej. A do niej należy m.in. służba daru. Ponieważ w liturgii każdy czyni to i tylko to, co do niego należy (Ogólne Wprowadzenie do Mszału Rzymskiego), to większość parafii w Polsce jest na bakier z przepisami. :-)

I jestem zachwycona jednym, czytania oraz modlitwę wiernych odczytują dorośli, pięknie ubrani, wyraźnie, spokojnie, widać, że jest to przygotowane. Zazwyczaj panowie, ale też drugie czytanie lub modlitwę wiernych od czasu do czasu przeczyta kobieta. U nas zaangażowanie w liturgię zazwyczaj kończy się wraz z podstawówką. A namówienie 'dorosłych' na zrobienie czegoś w liturgii graniczy z cudem.

Co niedziela jest tu gazetka parafialna, połowa numeru to ogłoszenia parafialne i okoliczne, druga za to poświęcona jest celebracji Eucharystii, śpiewy i czytania z danej niedzieli. Dzięki temu Credo jestem w stanie mówić ze wszystkimi, pod warunkiem, że Julka nie wyrywa z rąk. I takie głupie uczucie, gdy odmawiam te modlitwy w języku polskim, to często, z przyzwyczajenia robię to mechanicznie, myśl gdzieś ucieka, język sobie, serce sobie. Tutaj - każde słowo dociera podwójnie, bo obce. W miejscu, gdzie przewidziano skłon głowy i stał się człowiekiem, jest to zaznaczone w tekście.

W trakcie Mszy wchodzi do kościoła człowiek, dzwoni mu komórka... siada tuż przed nami. Andrzej tylko pomyślał, że i tacy dziwacy tu się trafiają. A po Mszy podchodzi do nas i zaczyna do nas po polsku. Polak, przyjechał z Toronto...

Pod kościołem spotykamy też naszą znajomą z uniwersytetu. Julka śpi, śpieszy nam się do domu, jest gorąco, ale ona nas 'ciągnie'. Po Mszy jest spotkanie w szkole, serwują pączki, można pogadać. Nie udaje nam się wymigać i idziemy. Najszczęśliwszy jest Pełek, nieważne, że kolejka, on już jest przy stoliku, gdzie rozdają. Zanim my dojdziemy, to on już będzie miał trzy zjedzone. Podchodzą do nas ludzie i zagadują. To nasza znajoma ich 'nasłała' na nas. Przemili. Jedno małżeńśtwo opowiada, że ma siódemkę dzieci, jedna z córek mieszka w Europie, w Londynie. Opowiadają o parafii. Druga pani pochodzi z Indii, starają się zapamiętać nasze imiona, imiona dzieci. Można powiedzieć, że parafia jest taka multikulturowa, duża mniejszość hiszpańskojęzyczna, z Ameryki Południowej, ale są ludzie też z innych stron świata. Na pierwszej Mszy świętej zaskoczyła mnie obecność Hinduski w tradycyjnym stroju. Tydzień temu w kruchcie siedziałam ze skośnookimi. Ta różnorodność - cieszy, zachwyca, czasami dziwi, ale tylko w pierwszym momencie - i pokazuje prawdziwe oblicze Kościoła. Jedno z tych pięknych doświadczeń pobytu tutaj, które nie są dane nam przeżyć w Polsce.

Po pączkach idziemy na huśtawki, na przykościelny plac zabaw. Julka się budzi, no ładnie, tyle jej spania. I do domu. Znów upał. Nie wiadomo, jak się ubrać, w kościele klimatyzacja, na dworze wprost przeciwnie. Obiad i znów spacer. Miło mija dzień, a najważniejsze, że razem.

11 września 2006, poniedziałek

Rano idę na zajęcia. Dostałam 100 za teścik. Ale się cieszę. Ino krótko, bo w środę vocab test i to z nowego materiału a na dodatek go sporo. To, co mi się najbardziej podoba na zajęciach, to początek, gdy nauczyciel stara się przedstawić żywą łacinę. Po prostu zaczyna zwyczajną rozmowę. Quid novim? Pyta i jednocześnie pisze na tablicy. Odpowiada cisza. Więc sam sobie odpowiada. Nil. Nil novi. Nil novi sub sole. Pada pytanie, co to znaczy sub i sole. Amerykenie nie wiedza. ;) A ja wiem.

Dziś rocznica ataku na WTC. O 12 ma być pod fontanną modlitwa wszystkich uniwersyteckich stowarzyszeń religijnych. Obiecałam wczoraj, że postaram się przyjść, ale nie wiem, jak Julcia ze spaniem. Dochodzi 12, Julka nie śpi, możemy iść.
Gdy dochodzimy okazuje się, że coś nawaliło ze sprzętem nagłaśniającym, trzeba będzie trochę poczekać. Jestem w szoku, myślałam, że będą tłumy, a tu może ze 20 osób. Przyszłam, bo uważam, że ta data jest ważna, to raz, dwa - w ataku zginęło 6 Polaków i choćby dlatego wiem, że muszę tu być. I gna mnie ciekawość, jak Amerykanie obchodzą 11 września.
Przychodzą studenci z flagami. Gdy się zaczyna nadal jest 20 osób. Gdzieś tam mignie mi twarz naszego budowlańca z akademika. Każda grupa przygotowała krótką modlitwę, chwila ciszy. Z pobliskiej stołówki wychodzą studenci, niektórzy się zatrzymują na chwilę, idą dalej, niektórzy przechodzą, jakby nic się nie działo.

Wracamy szybko do domu, bo dzieciaki czują, że to pora na spanie. Na naszym korytarzu mijamy biegającą anoreksję. Aż mi się zimno zrobiło. Tym razem dziewczyna ma sweter założony i spodnie sportowe, długie. Ale i tak wystają wszystkie kości. Hello, hello.

Andrzej o 15 dzielił się na wydziale wrażeniami z kongresu, wrócił do domu przed 17. Obiad. Na huśtawki. Andrzej buja Pełcia, ja Julcię. Gdy się ją łapie za nóżki, to przecudnie się śmieje. Prawie godzina machania. Mówię Andrzejowi a wiesz, spotkałam dziś na korytarzu tę dziewczynę, którą wczoraj widzieliśmy na skrzyżowaniu, aż mi się zimno zrobiło... Nie minęło 5 minut a nas mijała. O wilku mowa.

Gdy dzieci zasypiają Andrzej idzie do biblioteki, stamtąd do biura. Czekam na niego jak Penelopa, a ten wraca mi po północy, nie powiem, żebym się już nie denerwowała.

12 września 2006, wtorek

A dziś fajny dzień, na dworze około 20 stopni, idziemy więc z dziećmi na spacer przed Julinkowym spaniem. Obiad ma być na 14, więc wszystko ładnie się nam układa. Andrzej do pracy, a my znów na spacer. Huśtawki, Tate Street, po 17 lądujemy u taty w biurze. Idziemy razem zaszaleć do Elliot Center University, raz się żyje. Kolacji w domu już jeść nie będziemy. Taki zwykły dzień, w którym po prostu nam wszystkim dobrze ze sobą.

13 września 2006, środa

Dzisiaj cały dzień pada deszcz. Siedzimy więc z dziećmi w domu i próbujemy się jakoś bawić. Mama jest dobra na wszystko a najbardziej nadaje się na konika. Gdy dwójka dzieci jednocześnie wpadła na ten pomysł, to konik padł. A teraz biegi. A teraz skakanie. Po kafelkach. Jak u Małych Einsteinów. Pełcio mnie oświeca: jak sobie poćwiczysz, to będziesz umiała skakać. Wykorzystuję okazję, że jesteśmy w takim nastroju ćwieczeniowo-biegającym i chodzimy z Pełciem na paluszkach, powinniśmy to częściej robić.

Gdy Julcia śpi, Pełek mi zdradza w sekrecie, że mama jest najładniejsza, gdy pomaluje sobie paznokcie. To chyba z niedzielnej rozmowy z Andrzejem, gdy opowiadał o lotnisku i jak znaleźli u kobiety w bagażu podręcznym 'płyn', ona zarzekała się, że nic nie ma. A miała. Lakier do paznokci. I tłumaczyliśmy później przez najbliższe 10 minut, dlaczego kobiety malują paznokcie.


14 września 2006, czwartek

Rano przyszła 'pani od sprzątania'. Ponieważ ostatnio zrobiła się afera, że nie daliśmy ręczników do prania (??? nie chciała, chciała tylko pościel, a że dzień wcześniej ją prałam, to powiedziałam, że nie ma potrzeby???), włącznie z listami oficjalnymi do Czigogidze, żeby było śmieszniej, to od niego dowiedzieliśmy się o całej sprawie, to teraz grzecznie ją wpuszczamy, a niech robi, co chce, byle tylko nie donosiła na nas za naszymi plecami. Bo niestety w tej Ameryce tak jest, że każda instytucja ma kogoś, do kogo można iść na skargę. A że my nie znamy ich reguł, to różnie wychodzi...

Idę z dzieciakami do apteki (szwarc, mydło i powidło), skąd wychodzimy z nową zdobyczą w postaci piłeczki. Ale dzieciaki tak ładnie się nią bawiły, że nie było mocnych.

Pełcio polubił rysowanie mazakami i codziennie coś zmalujemy. Julce ta zabawa też się podoba, na szczęście pisaki są całkowicie zmywalne. Jedno oczko różowe, drugie niebieskie. Hej panienko, czyżbyś makijaż sobie robiła? A co oznaczają te krechy na twych pięknych nóżkach?

Po obiedzie idziemy na plac zabaw, na którym mają być dzieci. Gdzie on jest wiem mniej więcej, z naciskiem na mniej. Najgorsze, że do przejścia dość ruchliwa ulica i to z dziećmi. Bo gdybym szła sama, to mi tam obojętnie. Na placu zabaw - pusto. Ale jeden ogromny plus, jest piaskownica, duża, tzn. jak na tutejsze do tej pory spotykane, bo pod blokiem, 'nasza' piaskownica jest jak plaża w porównaniu do tej. Przychodzi na huśtawki jedno dziecko, młodsze od Julci, może jego mama była 10 minut. I znów zostaliśmy tylko my. Na szczęście od 16 zaczyna się ruch, a ja już chciałam się zbierać... Przesiedzieliśmy tak do 18. W pewnym momencie było kilkanaście dzieciaków, gwar, Pełek się ściga z jakimś chłopcem. Super. Doszedł do nas Tata, tak więc wracamy razem.



15 września 2006, piątek

Rano trzeba wstać, ubrać dzieci, siebie, śniadanie... Ja na zajęcia, Andrzej na spacer. Dziś kolejny wzorzec zdania, z nowym słówkiem być. Na tablicy pojawia się zdanie est sanctus Nicholaus. Ja się uśmiecham, bo jako mama wierzę w świętego Mikołaja, to mnie nauczyciel wyrwał do tłumaczenia. A studenci się dziwią, że ich Santa Claus to ten sam.

Wracam z zajęć a tu przed budynkiem stoi kilka wozów strażackich a w ich okolicy kręcą się moje dzieci. Pełek coraz bardziej naczapierza się, że będzie mógł zobaczyć taki wóz od środka i czeka na strażaków. Andrzej idzie do pracy, a ja obiecuję, że podejde do strażaka i zagadam. No bo czego się nie zrobi dla dzieci. Idziemy trochę dalej, tam stoją trzy jeszcze większe, bo z drabinami wozy. Gdy wracamy spowrotem, idzie grupa kilkunastu facetów w czarnych uniformach... Nie ma problemu. Pełek siedzi strasznie wysoko za strasznie dużą kierownicą. I jest przeszczęśliwy. Dzieci dostają odznaki strażackie i do końca dnia Pełcio już paraduje dumny po kampusie jako strażak.

Wracamy do domu i Pełcio siada przy klockach, za chwilę przynosi mi wóz strażacki, który zbudował. Szczerze - opada mi szczęka. Ja bym nie potrafiła takiego zbudować i to nie tylko z tego powodu, że nie jestem chłopakiem. Pełciu bardzo, bardzo mocno podziwiam i jestem dumna, że mam takiego synka.
Dziś na obiad zrobiliśmy z dziećmi strudel ze szpinakiem. Skórka na górze wyszła twarda jak na chlebie. Ale nam smakowało. I otwierając nowy kubek ze śmietaną, odkrywamy kolejną mądrość życiową: Kindness is the bridge to life's opportunities.

Idziemy na spacer po kampusie. Dochodzimy do naszej latarni. Paweł, jeśli tylko stanie dostatecznie blisko, to więcej ma trafionych rzutów niż tych spudłowanych. Julka chce, żeby ją pokręcić 'na karuzeli', Pełcio zaraz też. I tak na zmianę. A mi później zrobiło się zielono i tak trzymało do wieczora. Ścieżką idzie jakaś młoda kobieta. Zagaduje. Wczoraj spotkałyśmy się z dziećmi na placu zabaw.

16 września 2006, sobota

A ja mam dzisiaj moje 'wychodne', czyli Andrzej bierze dzieci na 4h i znikaja mi z oczu. Mogę robić to, na co mam ochotę. Czyli komputer, dom, nauka... Na dom nie mam ochoty, więc siedzę i załatwiam zaległe sprawy związane ze stowarzyszeniem.

Dzieci wracają ze spaceru, razem z Tatą gotują obiad. Tzn. połowę obiadu, bo wczoraj wieczorem usmażyłam kotlety. Pełcio widać głodny po spacerze, bo kombinuje, jak tu coś ściągnąc z talerza, który został odłożony na górną szafkę. Położyli na podłodze z Julcią wszystkie 'misie i tygryski' i starają się zwinąć kawałki marchewki. Julka, która naśladuje we wszystkim brata, stoi na paluszkach, ale ona do talerza to ma jeszcze bardzo daleko.

A ja specjalnie dla Pełcia robię sobie dziś french manicure. Tata w rewanżu odpowiada, że on jutro ogoli się. Dla Julki.

Po drugiej Andrzej idzie do biura, a ja z dziećmi Walker Avenue do sklepu. Prawie całą drogę jedno i drugie idzie na nóżkach. Dłuuuuuuuuugi spacer i fajny z dziećmi. Kursuje 'nasz' uczelniany autobus. Pan kierowczyni macha nam przez okno. 20 minut później znów będzie przejeżdżać tą trasą, to my się w tym czasie przesunęliśmy o kilkadziesiąt metrów. Ale każdy listek, patyczek, trawka jest ciekawa. Każda. I jeszcze jest dodatkowa atrakcja w postaci soczku kupionego w sklepie a jest dosyć gorąco. Jak Pełcio się zatrzymuje, aby się napić, to Julka też chce. Dochodzimy do domu. Wraca Andrzej. Nie, w domu to nie ma co robić. Dzień chyli się ku wieczorowi, na dworze coraz przyjemniej, idziemy na huśtawki.

Tzn. idzie Tata z dziećmi, bo ja do kościoła, dziś jest spowiedź. W parafii okazji do spowiedzi niewiele, bo tylko środa rano i sobota wieczór, więc w praktyce zostaje tylko dziś, a ja już od dawna się wybieram i tylko moja 'znajomość' angielskiego mnie przeraża. Na szczęście Pan Jezus 'mój' angielski zrozumie. I jest ten sam, co w Polsce.

Już po czuję się, jak dziecko po pierwszej spowiedzi w życiu.
Konfesjonał-rozmównica jest tak zorganizwana, że można wybrać spowiedź, albo przy kratkach, albo face to face, wybrałam to drugie, bo rozmawiając a nie szepcząc mam wrażenie, że więcej zrozumiem.

Hasło dnia Wracając z kościoła mijam samochód z naklejką Life is good. A za chwilę wypatruję kolejną fajną tablicę rejestracyjną z napisem Have a nice day. Śmieję się całą gębą do właścicieli samochodów.

Tuesday, September 05, 2006

Życie jak w Madrycie

20 sierpnia 2006, niedziela

Andrzej wychodzi około 5 z domu, smutno mi się robi. Jeszcze żartujemy sobie, że to on zostaje sam, bez dzieci, a nie ja. Co tu dużo mówić... boję się tych 12 dni. I nawet nie tego, że od rana do nocy i od nocy do rana będę zdana tylko na siebie, ale bardziej tego, że jeśli coś się stanie - odpukać - to zostanę sama. Na wierzchu leżą telefony do znajomych, do których w razie czego mam się zwrócić po pomoc. Ino telefon jest u Andrzeja w biurze.

Dzieci się budzą i 'jakoś' nam idzie - ząbki umyć, uczesać się, pościelić łóżko, przygotować śniadanie. Staram się maksymalnie zorganizować nasze - czyli Pełka, Julki i moje - 'robocze' życie w formie zabawy. Julcia też ma swój talerzyk do śniadania, od razu rośnie parę centymetrów, na szyi zawieszony śliniaczek od cioci Danusi, siedzi dumna i blada na krześle, jak dorosła panna.

Na dworze upał, więc siedzimy w domu bawiąc się klockami, trochę rysujemy, czytamy. W kościele byliśmy w sobotni wieczór, więc dziś nie idziemy. Pod wieczór wychodzimy razem na spacer, tradycyjnie idziemy do głównej fontanny. Dzieci mają radochę, ja trochę biegania.

Wracamy do domu, kolacja. Pełcio trochę szaleje, ale widząc moją minę stara się mnie ułagodzić wykrzykując ambulant, ambulant. Cwaniaczek jeden ;) - moje dziecko ZAPAMIĘTAŁO słówko po łacinie. Złość gdzieś od razu znika i oczywiście pakuję mu do głowy następne słówko do zapamiętania.
Julka szybko zasypia po naszym podwieczornym spacerze, Pełek cierpliwie czeka na swoją kolejkę do usypiania z "Misiem Puchatkiem" w ręce. Słodki jest...

Dzień chyli się ku końcowi... 1/12 za nami...

21 sierpnia 2006, poniedziałek

Rano, póki nie jest tak gorąco idziemy sobie na spacer po kampusie. Mi przepadają zajęcia, ale trudno się mówi. Wczoraj dzieci tak ładnie bawiły się przy fontannie, więc idziemy tam znów. Tym bardziej, że mamy list do wysłania. Pełcio szaleje na korytarzu, ale czeka cierpliwie aż wszystko załatwię. Do domu wraca w podskokach, i dobrze, raz że dopisuje mu apetyt i od drzwi krzyczy, że chce drugie śniadanie, dwa przynajmniej później, już w pokoju siedzi sobie przy klockach. Szkoda, że Andrzej wziął ze sobą kamerę, bo cuda (samoloty, pociągi, wahadłowce), które potrafi zbudować zadziwiają precyzją, pomysłowością, niebanalnym wykorzystaniem 'specjalistycznych' klocków. Julka śpi, więc jedna z takich chwil, gdy 'nie mam dzieci'. Pełcio pomaga przy gotowaniu obiadu, a że nie ma Andrzeja, to wystarczy na dwa dni ;).

Wieczorem ktoś puka do drzwi. Przyszła dziewczyna w sprawie ogłoszenia. Julia już śpi, Pełek się bawi, a ja czekam aż go senność weźmie. Tiffany ma czas, aby zająć się dziećmi. Zależy mi, żeby ktoś przyszedł na czas zajęć z łaciny, ale jednocześnie trochę pobawił się z dzieciakami, aby podłapały języka. Dogadałyśmy się. Dogadałam się - z czego bardzo się cieszę.

I Andrzej napisał, że doleciał cało i zdrowo.
22 sierpnia 2006, wtorek

Julka wstaje o 7, Pełek o 9. Spał i spał, ale żal mi było go budzić.

Upał od rana, więc chowamy się w domu. Dobrze, że są klocki, dobrze, że mam książeczki dla dzieci, dobrze, że mam kredki... Ale na długo nam to nie wystarczy ;).

W ciągu dnia ktoś puka do drzwi. Stoi chyba z siedem osób - budowlańcy - i pytają się, czy mogą wejść. Znów wszystkiego nie rozumiem. Pan powtarza wolniej, tzn. pierwsze dwa wyrazy były wolniej, dalej szło normalnie. Wchodzą i robią przegląd, czego brakuje, co trzeba jeszcze zrobić. Mówię o żarówkach do nocnych lampek i do 'kominka' nad kuchenką. Uff, zrozumieli... Najbardziej się bałam o to, że jak tu wejdzie siedmiu obcych facetów, to się Julka (lub Pełek) wystraszy, ale nie, dzieciaki są zaciekawione, idą za fachowcami krok w krok nie spuszczając ich z oka.

Po południu idziemy na dłuuuuuuuuuuugi spacer. Dochodzimy do 'naszej' latarni w lesie. Ostatnio, jak tam byliśmy (jeszcze tu nie mieszkaliśmy), to robiliśmy zawody, kto dorzuci kamieniem do latarni. Z pół godziny tam przesiedzieliśmy wtedy. I Julka, jak tylko zobaczyła latarnię, a doszliśmy tam inną drogą niż poprzednio, od razu zaczęła bić brawo i podnosić rączki do góry, zupełnie jak wtedy, gdy urządzaliśmy zawody. Aż mnie zadziwiła, że ma taką pamięć.

Dzieci zasypiają... trzy dni za nami, to już 1/4... 25%...

23 sierpnia 2006, środa

Rano przychodzi Tiffany. Mam pietra. Pierwszy raz zostawiam dzieci z zupełnie obcą osobą. Bo do tej pory, Ania czy Basia, które zajmowały się Julką i Pełkiem były z polecenia albo z rodziny znajomych, tak, że zawsze było dojście do kogoś, kto je znał. A tu... Umówiłyśmy się, że przyjdzie o 8.40, tak żeby trochę czasu posiedzieć wspólnie. Za pięć dziewiąta wychodzę. Czy ja dobrze robię? A jeśli... w głowie czarne scenariusze zupełnie nieprawdopodobne.

Na zajęciach tym razem siedzę koło dziewczyny, której pamiętam nazwisko: Malinowski. Odezwać się, czy się nie odezwać? Zagadnęłam. Wciąż mam problemy, aby odważyć się z kimś rozmawiać. W poniedziałek, gdy mnie nie było, profesor oddawał testy, mówi, że zdałam. Pewnie wszystkim dobrze poszło. - myślę. A na łacinie dowiedziałam się nowej rzeczy odnośnie angielskiego. Co to jest curriculum wyjaśniać nie trzeba, w języku łacińskim curriculum jest rodzaju nijakiego, liczbę mnogą dla tego rodzaju rzeczowników w mianowniku tworzy się przez dodanie do tematu końcówki -a. Więc jedno curriculum, ale dwa curricula. I w języku angielskim jest tak samo, choć tam generalnie liczbę mnogą tworzy się przez dodanie literki s na końcu. W googlu pewnie obie formy się pokażą, bo ludzie piszą, jak piszą, ale puryści językowi (i oczywiście słowniki też) piszą curriculA. Analogicznie jest ze słowem bacterium (l.poj bakteria) i bacteria (to sa bakterie). I w języku polskim: akwarium, gimazjum, muzeum. Po zajęciach idę odbrać mój teścik - tylko jeden błąd. Super.

Wracam do domu i... uff. Dzieci ładnie się bawią. Tiffany nikogo nie porwała. Umówiłam się z nią, że posiedzi do 11, dzieci będą miały okazję do amerykańskiej zabawy, ja do pogadania in English. Spokojnie przygotowuję obiad.

Po południu ktoś puka do drzwi. Znów z obsługi budynku. Tym razem pani do sprzątania. Jestem w takim szoku, że umawiam się z nią na piątek, że przyjdzie i posprząta. Za nią stoi młody człowiek. Przyszedł w sprawie ogłoszenia nt. opiekunki. Mówię, że już właściwie mam kogoś. Jestem w szoku, bo raz, że to facet, dwa, że Murzyn. Nawet na myśl mi nie przyszło, żeby w ogłoszeniu podawać, że szukam dziewczyny, bo to samo przez się rozumiało... I dobrze, bo gdybym napisała, to pewnie byłyby kłopoty, bo dyskryminuję grupę społeczną, oskarżenia o rasizm nie daj Boże. Ale biorę namiary na niego, dobrze mu z oczu patrzy, zamykam drzwi. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że umówiłam się z panią do sprzątania. Chyba nie chcę, żeby ktoś obcy sprzątał mi moje mieszkanie. Nic tam, jak przyjdzie w piątek, to powiem, że i tak nie ma co, bo jest czysto. Wszak ulubiona zabawa Pełkowa, to kubek, szczotka, płyn i ciepła woda, tak się zaczyna mokra przygoda...

Na obiad mamy zupę pomidorową. Tutaj mają inną cebulę, nie jest taka ostra, jak nasza, do tego marchewka, która jest słodka i dzieciaki zupę wcinają. Nawet Julka, która nic poza mamą nie je, sporo zjadła. A Pełcio poprosił o dokładkę, efekt jest taki, że wmłócił dwa talerze. Dziadek Wiesio się ucieszy, że jem - powtarzał na koniec.

Po południu idziemy na spacerek. Najpierw do sklepu po picie. Paweł wybiera coca-colę. Nie podoba mi się to za bardzo, ale dawno nie pił, więc nawet nie mam argumentów przeciw. Przy fontannie zagaduje nas dziewczyna, czy nie przyjdziemy na różaniec, jest w każdy poniedziałek. Chętnie, ale jak mąż wróci, bo na razie z dwójką nie wyobrażam sobie, żeby gdzieś iść. Wracamy do domu. Jest czwarta. Do wieczora jeszcze sporo czasu. Julka robi małą awanturę o coca-colę, ona też chce a już się skończyła. Ups. No to już mam argument, żeby nie kupować.
Przed siódmą wyciągam dzieci na jeszcze jeden spacer, idą chętnie, musimy kupić chleb w sklepiku. Pełek bierze swoją 'łapę' do podnoszenia przedmiotów z ziemi, taką samą, jaką mają astronauci. Dochodzimy do fontanny, wyciągam Julkę z wózka, Pełek już jest na murku, schodzimy z Julą po schodkach, Pełek jest w wodzie. Na szczęście nic mu się nie stało. Pomagam mu wyjść z wody, wyławiam łapę i... wracamy do domu. Jest ciepło, więc mokre ubranko nie jest tragedią. Ubranko zostało dziś rano wyprane, wysuszone, bo to ulubione Pełkowe - francuskie. Pełek jakoś dziwnie wraca do domu, chowa się za wózkiem, albo przed. Już wiem, jest mu wstyd, że idzie taki mokry. Nic nie marudzę na tę jego przygodę, bo to wystarczająca kara.

4 dni za nami... to już 1/3...

24 sierpnia 2006, czwartek

Prawie cały dzień w domu. Upał od rana taki, że nie pozwala wyjść. Dziś na dodatek trochę luzu, bo obiad mamy od wczoraj, tak więc jak Julka idzie spać trochę czytamy z Pełciem, a późńiej powtarzam sobie słówka na łacinę.

Znów przyszli fachowcy od remontu. Zawsze przychodzą ze swoim szefem. Dwóch pracowało w łazience i zakładało uchwyt przy ubikacji (dla niepełnosprawnej osoby), a szef... bawił się klockami z Pełciem. W pewnym momencie nawet Julcia siedziała mu na kolanach.

Wychodzimy o 16, wracamy o 19. Znów dłuuuuuuuugi spacer po kampusie. Dochodzimy między innymi do przedszkola, dzieci stoją przy siatce i patrzą ze stęsknionymi minkami na zabawki. Jeju... i co ja mam zrobić?

Gdy wracamy do domu, na drzwiach kartka od Katie, pani Czigogidze, że prosi o telefon. Dzieci od razu zasnęły po spacerku, już nie miałam sił ciągnąć ich do biura, aby stamtąd zadzwonić. Jutro pójdziemy.


25 sierpnia 2006, piątek

O 8 przychodzi pani do sprzątania. Bardzo miła kobieta. Pyta się, co ma zrobić, a ja mówię, że nic, że jest czysto, że wolę sama sprzątać, że nie jestem przyzwyczajona, żeby ktoś za mnie sprzątał. Ok. Chce zmienić pościel, to mówię, że nie ma potrzeby. (Dzień wcześniej wszystko prałam. Bez sensu zmieniać czystą pościel.) Pani sięga po komórkę i dzwoni do kogoś, że jej się trafiła taka 'kłopotliwa' osoba. Z drugiej strony nikt nie odbiera. Uśmiechamy się obie i się żegnamy.

Wracam z zajęć i Tiffany i Pełek opowiadają, jak po moim wyjściu Julka płakała. Chyba długo. Dopiero gdy Pełek wyciągnął ich skarby, w postaci pudełek po jogurtach, śmietanach, to się uspokoiła i zaczęła się bawić. Cieszę się, że Pełcio był pomocny i niejako zajął się też siostrzyczką. Zresztą obserwacja, jak dzieci potrafią się bawić, ile dla siebie znaczą, jak Jula naśladuje brata, jak Pełek naśladuje Julkę - przynosi wiele radości.

Około 12 idziemy do Czigogidze. Mówię, że dzień wcześniej była kartka od Katie i przychodzę powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Oni się martwią. Na razie nie potrzebuję niczego ze sklepu. Opowiadam o wrażeniach Andrzejowych z kongresu, żartujemy sobie o Perelmanie, któremu przyznano medal, ale go nie odebrał. Do Katie nie muszę dzwonić, on już wszystko przekaże. Śmiejemy się, że Andrzej wyjechał, ale nie mam co narzekać, bo mały Andrzej, czyli Julcia został tutaj, ona jest jak ksero Andrzeja.

Upał, upał, upał...

O 17.30 idziemy na spacer. Odkrywamy huśtawki z tyłu jednego z budynków. Przechodziliśmy koło nich wiele razy, ale jakoś nie wpadłam na pomysł, żeby się pobujać. Dzieci więc ćwiczą sobie błędnik, a ja mięśnie - za nami 1/2 godziny takiej zabawy.

Wracamy do domu, dzieci w jakimś nieśpiącym nastroju, na szczęście razem i ładnie się bawią. Szykujemy się spać, klękamy wspólnie do modlitwy. Tym razem prowadzi Pełek, no to najpierw sobie zaśpiewamy. I śpiewa po swojemu czy raczej Julcinowemu. Jeśli się nie staniecie jak dzieci. Ja się uśmiecham, Pan Bóg mam nadzieję, że też...

Szósty dzień rozłąki za nami... to już połowa...

26 sierpnia 2006, sobota


Rano pobudka przed ósmą. O ósmej zaczynają się Little Einsteins. Dzieci uwielbiają tę bajkę. Julka, jak tylko zobaczy czołówkę, to robi pat, pat, pat... rączkami. Dziś bonusowo, przy sobocie, dwa odcinki.
I nasza codzienna zabawa, ubrać się, umyć ząbki, uczesać, pościelić łóżko, zmówić pacierz, zjeść śniadanie, pozmywać... Pełek, ku mojej radości, sam z siebie, bez przypominania, zaniósł talerz po śniadaniu do zlewu. Ostatnio mieliśmy rozmowę o tym, że niedługa ma czwarte urodziny, o obowiązkach i... staramy się, aby na rozmawianiu tylko się nie skończyło. Czego Jaś się nie nauczy...

Idziemy na spacer, musimy kupić chleb i małe Conieco. A że do huśtawek jest już niedaleko, to kolejne 40 minut bujania.

Za nami tydzień bez Taty.

27 sierpnia 2006, niedziela

Znów długi dzień, przesiedziany głównie w domu. Ale to z powodu pogody, bo słońce praży niemiłosiernie. Obiad przygotowujemy wspólnie z Pełkiem, gdy Julka śpi, dziś mamy mielone, więc i dużo frajdy przy samej robocie. Tę najbardziej brudną wykonuje Pełcio oczywiście. Nawet nasza niejadka, czyli Julka, wcina kotleta aż miło patrzeć. Pełek prosi o dokładkę.

Czytamy, rysujemy, trochę próbujemy pisać literki...

Nagle ryk, włączył się alarm przeciwpożarowy. Zakładam buciki wystraszonym dzieciom - jedno płacze, drugie płacze - i wychodzimy z budynku. Tłumaczę, że to tylko ćwiecznia. Na dworze już jest dobrze... Przetrzymali nas tak pół godziny.

Cały dzień umawiam się z Pełkiem, że w kościele ma być grzeczny, bo jeśli Julka będzie chciała biegać, to będzie mi trudno zapanować nad nimi. Msza jest o 19, wychodzimy o 18.10. W plecaku mam picie, żeby nie marudzili. Pełek co trzy minuty prosi, żeby mu dać. Do kościoła dochodzimy o 18.50, całą drogę Pełek na nóżkach przeszedł. Czekam na dworze aż zrobi bliżej siódmej, bo nie chcę, żeby się dzieci wynudziły czekając na Mszę.
Zaczyna się... Nici z umowy, Pełek się uparł, że pokaże, co potrafi. Nóżki na ławce, zaraz się pokłada, zaczyna śpiewać po swojemu czyli grać na wargach, za chwilę ucieka mi na koniec kościoła... Oj, Pełku, doigrałeś się, czytania wieczorem dziś nie będzie, a jeszcze trochę, to będzie i lanie. Mamo, chcę siku. Biorę więc Julkę pod pachę i idziemy pod drzewko. Kolejna umowa, Pełek będzie grzeczny. Wracamy do kościoła i umowę diabli wzięli. Cieszę się, że Msza już się kończy. Wychodzimy. W czasie drogi probujemy się dogadać, ale różnie nam to wychodzi. Cały dzień obiecał, że pomoże i że będzie grzeczny. W czasie drogi - męczącej - było ok. Spowrotem - również. Tylko w tym kościele.

Dziś zasypianie trwało długo. I bardzo mnie wymęczyło.

28 sierpnia 2006, poniedziałek

Przychodzi Tiffany. Nie potrafię rozgryźć tej dziewczyny. Może się z nimi bawi, ale jedyny plus jest taki, że mogę wyjść na zajęcia. Gdy jestem, to bardziej siedzi niż się zajmuje dziećmi. Próbuję ją zagadywać, różnie wychodzi. Z tego, co zrozumiałam, to jej ojciec jest Japończykiem, mieszkała ileś lat w Japonii, tutaj na studiach wzięła też japoński. Wykorzystuję więc okazję i Tiffany pisze imiona dzieci po japońsku. Tylko dlaczego ja wymyślam takie zabawy?

Na obiad - kartoflanka. Jula co zje łyżeczkę, to bije sobie brawo. Pełek też ładnie wcina.

O 17 przychodzi... Katie. W Pełka diabeł wstępuje. Czasami przez niego jest tak głośno, że nie słyszę, co mówi rozmówczyni. Wynoszę go do drugiego pokoju, wraca. Uuuuhhhh... A on tylko chce na siebie zwrócić uwagę, ja to rozumiem, potrafię wytłumaczyć, ale, dlaczego właśnie teraz... Normalnie jest grzeczny...
Umawiam się z Katie na wyjście gdzieś z dziećmi, widzę, że strasznie jej zależy, żebym tu nie czuła się teraz bez Andrzeja sama i chce jakoś pomóc. Super, tak więc jutro pójdziemy z Katie na lody.

Jest nasza spacerowa pora, więc idziemy na huśtawki. Dobrze, że je znalazłam, bo dzieci idą tam z wielką przyjemnością.

Wieczorem kąpiel, dałam radę dwójkę wsadzić pod wodę i później dwójkę z niej wyciągnąć i ubrać w piżamki. No to dzieci klękamy i się pomodlimy, klękamy najładniej jak potrafimy... Pełek klęczy, rączki złożone... Julka, a ty co? nóżki ci się rozjeżdżają... oj ty żabo nasza... i w tym momencie Pełcio dostaje głupawki, on też chce być żabką... Powoli się wyciszamy i znów próbujemy zacząć... A teraz sięgamy do serduszek i wyciągamy z nich jakąś tajemnicę, coś specjalnego, co byśmy chcieli powiedzieć Panu Bogu. Ja dziękuję za Tatę, za dzieci... Teraz Pełek... A ja chciałbym mieć, chciałbym mieć, chciałbym mieć... zaciął się, ale jak o czymś myśli, to tak mu się zdarza... oj dziecko, myślę, ty tylko chciałbym mieć, chciałbym MIEĆ, zaraz usłyszymy coś o samolotach z klocków lego, materialisto ty mały... chciałbym mieć fajną mamę, taka jest moja tajemnica, kończy przejęty Pełcio. A mi się robi strasznie głupio i wstyd. I rozpływam się... ja też chciałabym, żeby Pełek i Julka miały fajną mamę, bardzo bym chciała...

9 dni za nami... odliczam zupełnie jak dziecko... 3/4, to 75%. Jutro będę mogła mówić dzieciom, że jeszcze dwa dni i Tata wraca. Do tej pory starałam się nie przypominać o tym, że Tata jest na kongresie, żeby im nie było przykro. I bez mówienia wiedzą, że Taty nie ma.
29 sierpnia 2006, wtorek
Po czwartej przychodzi Katie. Niestety dziś nie może, bo córka, 19-latka, ma jakieś wystąpienie i obiecała, że będzie a wczoraj zapomniała, że to we wtorek. Umawiamy się więc na środę. Pełek zajada ciasto, które przyniosła. Zjadł prawie wszystko. Ale podzielił się i ze mną i z Julką.

Pełcio naczapierzał się na te lody, na szczęście w zamrażalce mamy jeszcze 'nasze', ze sklepu, więc ratuję sytuację domowymi lodami. Pogoda znormalniała, możemy iść się przejść. Tym razem Julcia sprawdzała, czym się kończy wsadzenie obutej nóżki do fontanny. Na szczęście tylko nóżki.

30 sierpnia 2006, środa

W południe jest trochę 'zimniej' i idziemy na spacer. Później jesteśmy umówieni z Katie i wolę, żeby dzieci były bardziej wymęczone niż mniej, to nie będą szaleć. Gdy wracamy do domu zaczyna psuć się pogoda, niebo robi się szarawe i zaczyna trochę padać, ale nadal jest ciepło. Zaczyna się letnia burza. Siedzimy sobie w trójkę w oknie i oglądamy. Musi przechodzić gdzieś bardzo blisko, bo grzmoty pojawiają się prawie jednocześnie z piorunami. Jeden był taki niespodziewany, że aż wszyscy przy tym oknie podskoczyliśmy. Boję się, żeby dzieci się nie wystraszyły, więc obracam w żart i kończy się zbiorowym śmiechem i łaskotkami, a że wszyscy jesteśmy łaskotliwi, to wesoło mamy. Po prawdzie Pełcio krzyczy przy takich okazjach, że chłopaki nie mają łaskotek... ale na obrazku widać coś zupełnie przeciwnego. Przed piątą przebieram dzieciaki w długie spodnie, z dna szafy wyciągam kurteczki - bo wciąż pada i jesteśmy zwarci i gotowi. Lody domowe już się nam skończyły, więc mam nadzieję, że tym razem do trzech razy sztuka zadziała. Przychodzi Katie i jedziemy.

Najpierw do przybytku w stylu McDonald, ale... z jedzeniem sto razy lepszym. Po prostu zakochałam się w hamburgerach, a zawsze z pewnym onieśmieleniem patrzyłam jak Andrzej je w McDonaldzie różne burgery, ja się czasami dołączałam, ale jakoś ciastka z jabłkiem zawsze wyglądały bardziej apetycznie. I do ciastek mam sentyment, bo jedliśmy je na naszej pierwszej randce. Ale wracając do Hardee's, bo tam wylądowaliśmy, to wnętrze dziwnie znajome, jak normalny McDonald, może taki bardziej przy drodze (np. Alei Krakowskiej), a nie w centrum Warszawy, znajome i takie zwyczajne, można rzec, że nic specjalnego. Katie z rozpędu zamawia cztery porcje, bo jest nas czwórka. Nie zdążyłam wytłumaczyć, że tak naprawdę wystarczy dwa, bo Pełek niejadek i może wspólnie ze mną jeść a Julka to prawie tylko mamę je. Tak więc przed nami cztery porcje po hamburgerze, frytki, shake, soczek dla Julki i cola i sprite dla 'dorosłych' licząc z Pawłem. (Czytających zachęcam do zajrzenia na stronę i obejrzenia, jak to wyglądało. Smakowało sto razy bardziej.) Po co ja dzieciom dawałam dziś obiad? Pełek oczywiście wcina frytki, ale nawet ich wszystkich nie jest w stanie zjeść. Dzieci trochę biegają, trochę sobie rysują, trochę patrzą przez szybę... a tam wciąż pada. Świat za oknem robi się taki szary, samochody z zapalonymi światłami, wycieraczki cały czas pracują... Jeszcze wczoraj wydawało się, że upał będzie co najmniej do Świąt Bożego Narodzenia, a tu taka niespodzianka. Jak widać pogoda zmienna jest. Pełcio chce do ubikacji, idziemy więc razem, Katie zostaje sama z Julką, ale ani dla jednej ani dla drugiej lady nie jest to problemem. Trochę mi głupio. Państwo Czigogidze mają dzieci prawie w naszym wieku, najstarsza córka ma 24 lata, następna 23, najmłodsza 19. A ona mnie traktuje jak koleżankę. Jest zachwycona Andrzejem. Opowiadam o tym, jak spotkaliśmy kiedyś Engelkinga w kinie, jak Engelking potraktował Andrzeja na ćwiczeniach za zadanie z 'miotełką', jak zachował się na ostatnim egzaminie, sprzed kilku tygodni. Ona jest anglistką, ale nazwiska matematyków kojarzy... Engelking, o to wielki profesor, pamiętam, jak w Moskwie Alex zachwycał się jego książką... Nagle mnie pyta, czy w Polsce normalne jest, że dziewczyna mieszka z chłopakiem, bo za jej czasów... normalne, czy może częste, to się zmieniło w ciągu ostatnich kilkunastu lat, ale nie jest to dobre... Dzieciaki widzę, że już dłużej nie wytrzymają, dlatego zmieniamy miejsce. I tu po raz kolejny zachwycam się Stanami, że tyle rzeczy jest tu dla ludzi. Na stole mnóstwo jedzenia. Pełko ledwo ruszył, Julcia oczywiście nic. Lody nie zjedzone, soki nie wypite. Katie przynosi podstawek na 4 kubki, coś w rodzaju wydmuszek na jajka, tylko, że otwory na wielkość plastykowych (czy papierowych) kubków i wkładamy tam to, co zostało. Do tego dwie duże papierowe torby i pakujemy tam nasze hamburgerowe zestawy. To, że mogę wziąć jedzenie ze sobą, że nie jest to problemem, wprost przeciwnie, potraktowane normalnie pewnie długo będzie mnie dziwić.

Jedziemy teraz do centrum handlowego. Monika, widzisz to? Taki bogaty kraj i tak oszczędzają na światłach?! Rzeczywiście, przez miasto trudno przejechać, bo latarnie choć się świecą stoją raczej rzadko. Pewnie dlatego, że oszczędzają są tak bogaci. Centrum handlowe - to samo, w którym byliśmy na samym początku - zachwyca, ale nie robi piorunującego wrażenia. Podobne już są u nas, jakoś te wszystkie światełka nie rzucają na kolana. Najpierw idziemy do fontanny. Dzieciaki biegają, Julka się podciąga i hyc jest na murku. Próbuję rozmawiać, ale nie można tak spokojnie usiąść i nie biegać. Pełcio ma całe rękawy mokre. Na dnie fontanny jest mnóstwo penniaczków i ten uparł się, że będzie wyławiał je do swojej skarbonki. Pełcio zbiera na samolot z klocków lego. Wyławia garściami. Nad fontanną kartka, że pieniądze przeznaczone są dla chorych dzieci, więc mam wytłumaczenie i argument, dlaczego ma wrzucić je spowrotem. Uff, ja się tam boję, że potraktują nas jak biedaków ze Wschodniej Europy, którzy potrzebują pieniędzy na życie. Eh, głupie myśli chodzą mi po głowie, ale jakoś za bardzo pamiętam Francję.

Pełel znów do ubikacji - no tak, opił się... Idziemy dalej, Katie namawia na kolejne jedzenie, a ja nie wiem, czy dzieci będą chciały, tzn. podejrzewam, że nie. Katie jest nie do przekonania. Zamawia dwie duże porcje dla nas, dwie małe dla dzieci, do tego mleko do picia. A cudo, które zamówiła nazywa się cinnabon (znów zachęcam do oglądania), niebo w gębie, po prostu... Na dodatek, gdybyśmy przyszli ciut wcześniej, to byśmy widzieli, jak je robią, bo wszystko za szklaną szybą. Przepis znajduje się tutaj i jak tylko będę mieć wszystkie składniki (ot, na przykład w postaci wałka do ciasta czy jakiegoś zastępnika w postaci butelki), to na pewno będę próbować robić w domu. Dzieci - jak dzieci. Siedzą na stoliku i patrzą przez szybkę. Monika, ty prawie nie siedzisz, tylko cały czas biegasz, nic dziwnego, że jesteś taka chuda. No i co ja mam powiedzieć. Siadaj i jedz. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Piętro niżej Pełek wypatrzył zabawki typu 'samochodzik', do którego wrzuca się pieniądze i jedzie. A tam cuda niewidy... rakieta(!), dyliżans, zwykłe auto, jakiś symulator czegoś-tam. Pełcio potrafi więc wysiedzieć trzy minuty w miarę spokojnie tylko za obietnicę, że jeśli będzie grzeczny, to tam pójdziemy. Znów pakujemy część jedzenia do plecaka i idziemy na dół. Przestałyśmy tam z Katie chyba z godzinę. Jakby nie było dzieciaków. Na dodatek - ku mojej radości - pojawiają się inne dzieci i razem wszyscy się bawią. Język nie stanowi większej bariery. I to w dzieciach jest cudowne. Dla nich jest po prostu drugi człowiek, do którego wystarczy się uśmiechnąć. Tylko tyle i aż tyle. Wystarczy. Pełek mówi w swoim języku, dziewczynka w swoim, razem robią te same rzeczy, jedno naśladauje drugie... No problem.

Do akademika wracamy o 21. Dzieci powinny pójść szybko spać. O święta naiwności... Podniecone wyprawy absolutnie nie chcą dać się położyć. Śmieją się, bawią razem, o spaniu nie ma mowy. Julka w końcu zasypia przed 22, Pełek idzie spać pół godziny po niej. Litości dzieci, litości dla mamy.

31 sierpnia 2006, czwartek

Dziś wraca Andrzej do domu. Nie wiem, co pisać, bo tylko to mam w głowie. Cały czas myślę, gdzie on teraz jest. Dzień podobny do poprzednich - zająć się dziećmi, posprzątać, ugotować, spacer... Pogoda nadal nie taka, a Czigogidze pojechali dziś nad morze na kilka dni, bo Amerykanom zaczyna się długi weekend. Ale trafili.

Czekam do 1 na Andrzeja, bo nie ma on klucza do domu. Pięć minut przed pierwszą puka do drzwi. No w końcu. Siedzimy i gadamy. Jedno przez drugie chce się dzielić wrażeniami. Kładziemy się spać o 3, jejku jutro rano na zajęcia. Nie pospaliśmy długo, tuż po trzeciej budzi się Julcia, coś ją męczy brzuszek, uciekam więc z nią z sypialni do dużego pokoju, żeby nie obudziła Pełcia. Tylko, że jak Mała zobaczyła Tatę, to... koniec mowy o spaniu. Za chwilę budzi się Pełek. Efekt jest taki, że zasypiamy wszyscy o 5. Biedny Andrzej, biedna Monika... cudne dzieci.

I tak dobiega koniec naszych przygód w Madrycie. Może Andrzej coś więcej dopowie.
12 dni minęło szybko. Bałam się tych dni bardzo mocno. I nie tylko chodzi o to, że cała odpowiedzialność za dzieci spada na mnie, że 24h na dobe to ja, i tylko ja, muszę o wszystkim myśleć, jestem mamą i to się naturalnie wpisuje w moje obowiązki. Bałam się, że gdy coś się stanie, to jestem tu sama, że jeśli jedno dziecko będę musiała z kimś zostawić, to nie mam z kim.
Nawet 'głupi' telefon jest w biurze Andrzeja a nie w pokoju. To, że byłam sama spowodowało, że bardziej się starałam być fajną i odpowiedzialną mamą, niż wtedy, gdy jest Andrzej obok. I mam nadzieję, że to zostanie na dłużej.

A Pełek szczęśłiwy, bo Andrzej przywiózł mu świnkę-skarbonkę, ma więc gdzie teraz chłopiec wrzucać swoje drobne pieniądze, zobaczymy, ile uzbiera do urodzin.