Saturday, August 26, 2006

13-19.08 - Życie na kampusie

13 sierpnia 2006, niedziela

Do kościoła idziemy na 10, tradycyjnie. Kazanie głosi diakon, starszy już człowiek. Wciąż nie wiem, czy to tzw. stały diakon, czy wyświęcany. U nas zarówno jedna jak i druga kategoria nadal bardzo rzadko spotykana.

Idziemy na długi spacer po okolicy. Oglądam sobie tablice rejestracyjne. O, np. z Florydy z napisem Smiling Faces, Beautiful Places (uśmiechnięte twarze, piękne miejsca). Podoba mi się. Bo ja od razu zaczynam się uśmiechać. Podziwiam to podejście do życia (smile, smile, smile...), podziwial lokalny patriotyzm, podziwiam jakiś luz (no bo to TABLICA REJESTRACYJNA, u nas świat by się zawalił, gdyby tablica miała służyć do czegoś innego niż tylko informowania o numerze rejestracyjnym i firma, jedyna która dostała koncesję na coś tam do tych tablic, miałaby więcej roboty i bardziej skomplikowanej). Kolejna - jeździec na koniu. Może jakiś miłośnik jeździectwa? Następna jest zielona, na niej biała trójlistna koniczynka i napis Irish. Ktoś pochodzący z Irlandii? Z tyłu samochodu już 'normalna' tablica. Ale te dwie ostatnie to sam obrazek, bez numeru. O, ta też mi się podoba Joe & Ann plus wymalowane serducho. Jakaś romantyczna dusza, podejrzewam, że jej a nie jego, choć mogę się mylić.

Koń
czy się nasze osiedle, mijamy ulicę i idziemy do ogrodu botanicznego. Pełcio idzie znów 'na baranku' i powtarza szczęśliwy jestem już gadatliwy, jestem już gadatliwy. Chlopie ukochany, ale tutaj nie mamy telefonu. Znów gorąco... trochę udało nam się przysiąść na ławeczce przy jakiejś rabatce, nad którą unosiły się tabuny motyli. Zresztą tabliczka informowała, że to butterfly garden. Ciekawe, co to za kwiatki, że tak je wabią...

Wracając zahaczamy o... garden sale. Wyprzedaż ogródkową. Pełek koniecznie chce coś kupić. Od wczoraj naczapierzał się na tę wyprzedaż i teraz pokazuje palcem na każdą rzecz, kupmy to, kupmy tamto, to mi się podoba, tamto mi się podoba... Jakoś mała, różowa, damska torebeczka za ino 3 dolary mu się nie spodobała... mhm... Nagle wypatruję coś, co mi się przyda. Sitko do przesiewania mąki. U Adriana w kuchni nie znalazłam żadnego, nawet zwykłego, a gdy coś przygotowuję z mąki, a ta amerykańska jakaś dziwna, to wolałabym mieć przesianą. Ustrojstwo jest stare, ale można rzec z duszą i kosztuje 25 centów. Pełek jest przeszczęśliwy, dostaje ćwiartaka, sitko w ręce i idzie zapłacić, na koniec sam z siebie dodaje thank
you very much. Narzędzie to ma korbkę do kręcenia, więc niezła zabawka dla dzieci.

Wracamy do domu i koniecznie musimy je wypróbować. Piekę więc ciasto razem z Pełciem, z dużą ilością przesianej mąki, jeszcze ci przesiać mamusiu? jeszcze potrzebujesz mamutku? Kiwam głową, że tak, mów tak do mnie jeszcze chłopie... :D Pełek siedzi na górze, efekt jest taki, że nie tylko ręce, ale nóżki są w mące, ja też jakoś bardziej ubrudzona przy tej robocie niż zazwyczaj.

I ratunku... Jutro idę na zajęcia. W co ja się najlepszego wpakowałam. Co tu dużo mówić - boję się.

14 sierpnia 2006, poniedziałek


Od kilku dni kursuje po osiedlu autobusik uczelniany łączący kampus z osiedlem, na którym mieszkamy. Część studentów, którzy nie mieszkają w akademikach wynajmują wspólnie domki i warunki mają podobne jak w domu
pewnie za dość przyzwoitą cenę. Jak to wszędzie bywa - akademiki mają swoje plusy i minusy. Andrzej był pierwszym pasażerem autobusików, gdy zaczęły kursować pierwszego dnia, studenci jeszcze się nie zorientowali, że już jeżdzą, a on tak. I trochę już pojeździliśmy. Dla mnie przejście z dwójką dzieci z kampusu do domu to nie lada wyzwanie, czasami pakuję dwójke do wózka (że też jeszcze po czymś takim się nie rozwalił...), czasami biorę Julkę na ręce i pcham wózek z Pełciem, czasami na odwrót. Jakoś nie wpadłam na pomysł, żeby samej wsiąść do wózka, żeby dzieci mnie powiozły... Czasami się ulitują nad biedną matka i JEDNO dziecko idzie na własnych nóżkach, zresztą do tego nóżki służą. Tak więc busiki są super. Wgramolenie się po schodkach z dwójka dzieci, plecaczkiem na plecach i wózkiem w ręce (tutaj musi być złożony), z banknotem jednodolarowym w zębach i włożenie owego środka płatniczego do odpowiedniej maszyny idzie mi coraz lepiej. Posiedzenie dzieci i zapięcie im pasów (jest zalecane, ale nie konieczne, co w wydaniu Pełka oznacza, że on bez zapiętych pasów nie pojedzie, a znowu Julcia naśladuje wszystko po Pełku, więc ona też nie pojedzie) - to już pryszcz. W czasie drogi Julinka koniecznie musi pokazać, że ona potrafi te pasy rozpiąć... i znów zapiąć... Nasz przystanek jest na żądanie, więc muszę uważać. Wygramolenie się z dwójką dzieci i resztą ekwipunku idzie mi coraz sprawniej. Trening czyni mistrza.

Ale ja nie o tym miałam. Dziś mogę się poczuć, jak prawdziwy amerykański student i jadę na zajęcia. Kierowca mnie poznaje i na dzień dobry krzyczy You are from Poland. Bo już wcześniej mu to mówiliśmy. Jakoś milej mi się robi.
Budynek wydziału humanistycznego jest zupełnie nowy, salka ma 25 miejsc siedzących, zapisało sie 25 osób, ale wczoraj ktoś zrezygnował i było już 24, tak więc będę miała gdzie siedzieć. Spytałam, czy mnie przyjmie, ok.
Najpierw gadka szmatka, dlaczego warto znać łacinę. Później o językach, starogermański, staroangielski, angielski... łacina, włoski, francuski... są jeszcze inne grupy języków wśród indoeuropejskich np. hindu, słowiańskie... No pięknie, poczułam się, jakbyśmy byli 'egzotyczną ciekawostką', a nie w Europie. Jedna z zalet znajomości łaciny brzmi następująco: jeśli będziecie kiedyś w Europie i
pójdziecie do muzeum, to zrozumiecie każdy napis, wystarczy znać łacinę. Pan zapomniał, że poza Europą Zachodnią, jest jeszcze Środkowa i Wschodnia. Bo sorry, znając łacinę, jeśli będzie napis Ukrzyżowanie, Narodziny, Wniebowstąpienie, to i tak niewiele pomoże. A jeszcze jak się trafi do kraju, w którym używa się cyrylicy (a w Europie takowe są ;)), to nawet przeliterowanie słowa stanie się prawdopodobnie niemożliwe. Na szczęście idziemy do Europy (w której jesteśmy) i w muzeach obok polskich napisów można znaleźć w języku angielskim. Ale tu już Amerykanin nie musi znać łaciny, wystarczy ojczysty język.
Tak trochę robi mi się smutno, bo choć jesteśmy w NATO, w UE, to mentalnie i tak dla Zachodu jesteśmy obcy i wciąż w tym innym świecie. Może emigracja zarobkowa młodych do państw starej uni trochę nasz wizerunek i to bycie 'w' i 'poza' zmieni.

Wychodzę na korytarz a tu... Andrzej z Pełkiem i Julką. Jakiego słówka się nauczyłaś dzisiaj? - pyta Pełek. Ambulant. Oni idą. Jestem zaskoczona, że przyszli. Dzieci pięknie ubrane, Julka ma kolorową bluzeczkę i sukienkę dżinsową, Pełek koszulę w kratkę. Co ja robię poza domem, gdy mam takie fajne dzieci?

Idziemy razem do Andrzeja pracy ponękać p. Czigogidze, co z naszym mieszkaniem. Mieliśmy dziś się przeprowadzać a tu nie wiadomo, jaka decyzja, czy możemy, czy nie. Choć to, to mogli zdecydować, jak przyjechaliśmy 19 lipca a nie teraz. Chigogidze dzwoni do kogoś z administracji akademika, oczy mu się śmieją do dzieci. Pyta się o moje wrażenia, więc mówię, że mogę się poczuć jak prawdziwy amerykański student. Ale Czigogidze nie ma najlepszego zdania o amerykańskich studentach. Tylko nie upodabniaj się do amerykańskich studentów. - żartujemy sobie.

Mieszkanko jest rzeczywiście małe, nawet nie wiem, czy nie mniejsze niż na Przybylskiego. Łazienka - spora, ale nie ma w niej wanny, w 'kuchni', choć trudno to nazwać kuchnią, bo jest to częśc naszego living room, jest wszystko: 2 w jednym, czyli mikrofalówka z piekarnikiem, zmywarka, spooooooora lodówka z zamrażarką. We wnęce stoi pralka z suszarką. W sypialni - łóżko podwójne, komódka i szafa czy garderoba w ścianie. W pokoju za to biurko, szafka na telewizor, stolik 'kawowy', sofa, fotel... przy kuchni okrągły stół z czterema krzesłami.

I znów - Andrzej do pracy, ja do domu z dziećmi. Gdy Julcia śpi, czytamy sobie książeczkę świeżo kupioną w uniwersyteckiej księgarni, ta sama seria, którą przywiózł w marcu o kosmosie. Tym razem rozdziały, które mam czytać Pełkowi to o atomach, pierwiastkach, molekułach. Kiedy ostatni raz to miałam w szkole?

Gdy Julka się budzi, dzieci znajdują sobie nową zabawę. Grają na przykrywkach. Metalowych. Metalowymi łyżkami. Dobrze, że nikogo nie ma w domu, ale w końcu i ja wymiękam dzieci, pięć minut przerwy w koncercie - to my mamutku pójdziemy pograć na dworze... Taaak, żebym zaraz tu miała amerykańskich
sąsiadów na głowie.

Wraca Tata z pracy, przynosi kółko do rzucania. Wieczorem robimy sobie znów spacer na uniwersytet. Po drodze budują domy pod wynajem. Pewnie z myślą głównie o studentach. Na budowie sami Metysi. To tak jak u nas... na budowach sąsiędzi zza wschodniej granicy. Na kampusie rzucamy sobie kółeczkiem z dziećmi. Autobusy już nie kursują, wracamy więc na nóżkach. Dzieci zasnęły po 21.

15 sierpnia 2006, wtorek
Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny


Pierwszy obudził się Pełek, poszedł do Andrzeja... możemy więc z Julką jeszcze trochę pospać. Gdy wstaję chłopaki siedzą przy komputerze i śledzą loty bombowców.

Popołudnie spędzamy razem na kampusie, bo dziś
jest spotkanie dla wszystkich zagranicznych studentów. Przyjechałam z dziećmi busikiem, jeszcze zrobiliśmy Tacie niespodziankę przywożąc mu obiad. Pełek oczywiście - choć całą drogę utalaliśmy, że robimy niespodziankę i nic nie mówimy Tacie - od samych drzwi krzyczał przywieźliśmy ci obiadek! Na spotkaniu szwedzki stół... śmiesznie, bo Andrzej nakłada sobie same 'kiełbasiane' rzeczy, a ja szukam słodyczy, ciastka, truskawki, czekoladki. Dzieciaki biegają, w czasie przemówienia pani dziekan Pełcio robi jej zdjęcia, przyklęka na jednym kolanie, przykłada kamerę, wymierza, wygląda to bardzo profesjonalnie i... pociesznie. Na zakończenie studenci dostają czapeczki. Popychamy lekko Pełcia, żeby też poszedł, to może się załapie, a tu podchodzą do nas pani rektor i pani dziekan i wręczają nam 4 czapeczki. :D Super.

Po spotkaniu idziemy na Mszę, dziś jedno z obowiązujących ś
wiąt. Julcia już padła i zasnęła, szykuje się nam niezły wieczór. Pełek najbardziej nie może przeboleć, bo on chce śpiewać a tych amerykańskich pieśni nie potrafi. I tak na wejście było Po górach, dolinach... akurat to można było śpiewać. Gdy wychodzimy z kościoła Pełcio nadal jest w śpiewaczym nastroju i b. prosi, żebyśmy coś wspólnie zaśpiewali. No to zaśpiewaliśmy. Rotę. Bo tylko to potrafimy wspólnie wykonać. :D

Wracając do domu, kupujemy lody. To na pożegnanie z Adrianem. Jutro przeprowadzka do akademika.

I zgodnie z przewidywaniami Julka rozkosznie nie chciała zasnąć wieczorem.

16 sierpnia 2006, środa


Rano wychodzę na zajęcia, a Jula biegnie do drzwi i próbuje założyć sobie buciki. Ona też chce wyjść na dwór. Na poprzednich zajęciach były omawiane m. in. metody nauki i sposoby zapamiętywania słówek. Jedną z nich są tzw. flash cards, na jednej stronie fiszki pisze się słowo w jednym języku, na drugiej w drugim. Z takimi karteczkami w ciągu dnia się nie rozstajemy, tylko je przeglądamy. W sklepie można dostać gotowe 'notesiki', kartki połączone jednym kółkiem lub zupełne gotowce, np. 1000 słówek z francuskiego. Przychodzę rano na zajęcia a tu ludzie siedzą w ławkach i przekładają te swoje flash cards. Czigogidze chyba się pomylił... Mi tu wygląda na kompletne kujoństwo.

Wracam do domu najszybciej, jak się da i... zaczynam pakowanie. Andrzej idzie do pracy. O 15 - obiad ugotowany, ciasto upieczone (zostawiliśmy Adrianowi połowę), rzeczy popakowane, dzieci żyją, ja też, chałupa nie wybuchła
... Trochę udało się ją jeszcze posprzątać. Jedno, co mi się nie udało - to wyjść z dziećmi na spacer. Jedziemy na dwa razy.

W końcu u siebie, na swoim.
Dzieci przejęte, znów z trudem zasypiają. Powinniśmy iść oddać Adrianowi klucz, ale robi się naprawdę późno. Jutro.

17 sierpnia 2006, czwartek


Powoli zaczynamy czuć na karku wyjazd Andrzeja na Kongres. To tylko trzy dni. Umówiliśmy się dzisiaj na zakupy z p. Czigogidze, ale jeszcze wcześniej jedziemy do niego do domu, żebym poznała jego żonę. Mam dzwonić, gdybym
potrzebowała pomocy. Tylko, że Andrzej już nagadał, że znając Monikę, będzie chciała wszystko zrobić sama... no i się boi, bo nie zna Katie itd. itp.

Państwo Czigogidze mieszkają w innej części miasta, też na osiedlu domków, jak Adrian, tylko te domki wydają się duuuużo większe. Powinnam pisać domy, a nie domki. Co mnie dziwi w domach/mieszkaniach Amerykanów (teraz specjalnie, gdy oglądam jakiś film/sitcom, to zwracam uwagę), nie znają czegoś takiego jak przedpokój. Od razu wchodzi się do living room, czyli pokoju, w którym się żyje, spędza dzień, czyta, rozmawia, spotyka z goścmi... Zazwyczaj jest jeszcze drugie wejście do mieszkania, to od kuchni. Pani domu częstuje nas tortem, wczoraj ich najmłodsza córka miała urodziny - 19. Dzieci biegają w kółko po poko
jach (jak na Elegijnej), jest jeszcze duży dół. Schodzimy tam razem, aby wymierzyć łóżko dla Pełka, stoją dwa nieużywane 'dziecięce' (czyli takie na 1.7m długie). Katie przygotowała dla nas talerze, sztućce, czajnik, jakieś drobiazgi do kuchni - mamy nie kupować takich rzeczy.

Jedziemy więc do Walmarta, żeby zrobić zakupy na dwa tygodnie nieobecności Andrzeja i to, co niezbędne właśnie w kuchni. Dzielimy się obowiązkami: ja szukam jedzenia, Andrzej AGD. Najpierw do warzyw. Przejechałam cały sklep a tych nie ma. Ups. No to jeszcze raz. Nie ma. Pytam się kogoś z obłu
gi sklepu. Mam powtórzyć pytanie. Powtarzam więc bardzo powoli i bardzo wyraźnie, że szukam vegetables (warzywa). Jest to jedno z pierwszych słówek, które pojawiają się przy nauce języka obcego, więc chyba to jeszcze pamietam, a pani wydaje się, że nie rozumie. W końcu mamrocze coś w stylu vegts i mówi, że w tym sklepie nie ma. Wniosek z tej historii - jeśli szukasz informacji, nie pytaj się afroamerykanów. Oni mówią innym językiem, który niekoniecznie jest mi znany. Może za 10 miesięcy to się zmieni, ale na razie jest, jak jest. Warzyw nie mam, mięsa nie mam, mam za to nabiał i dużo puszek i dużo gotowizny w postaci obiadków dla tych, którym się nie chce gotować. To, jeśli będę padać na pysk w ciągu tych 12 dni. Pierwszy raz zostaję na tak długo zupełnie sama.

Wracamy do domu, rozpakowujemy zakupy, kładziemy dzieci spać... Gdy już jest cisza, to dzielę się z Andrzejem moim znaleziskiem, czyli przepisem na jednym z produktów. Czytam wszystkie, które mi wpadną w ręce, bo kuchnia tu
trochę inna i chciałabym tej inności przywieźć spowrotem do Polski. Tym produktem jest słoik majonezu. Ale najpierw dygresja. W liceum jednym z języków obcych był rosyjski. Tak się trafiło, że z Anią miałyśmy tę samą nauczycielkę. Pani była b. wymagająca a jej główną metodą nauki było by heart, czyli na pamięć. Tak więc na jednej lekcji przepisywaliśmy tomy słówek, dialogi (nie chciała nigdy nam tego dać do skserowania), a na drugiej mówiliśmy w parach ułożone wcześniej w domu 'dialogi' na żywo. Życia w tym w ogóle nie było... co najwyżej nudy. Nic nie pamiętam z tej pamięciówy, poza jednym zwrotem, z Ani klasy, dialog był o zakupach w sklepie. Chłopaki kupowali m.in. banku majonezu. Strasznie im się ta banka podobała, dostali przy mówieniu głupawki, co okazało się zaraźliwe. Teraz ta banka jest jednym ze słów-haseł, gdy się czasami uda nam spotkać. Tyle dygresji. Tak więc pokazuję Andrzejowi słoik majonezu, który udało mi się kupić w sklepie i mówię: patrz, co znalazłam. To, że na części etykiety jest przepis nie powinno dziwić, majonez można użyć w wielu sytuacjach, ale dziwne jest to, że jest to... przepis na ciasto czekoladowe.

I tak na deser dzisiejszego dnia:
CHOCOLATE CAKE (CIASTO CZEKOLADOWE... Z MAJONEZEM)

6 łyżek stołowych kakaa
3 szklanki mąki
1 łyżka stołowa proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli
1 1/2 szklanki cukru
1 1/2 szklanki majonezu (tego firmowego, ze słoika ;))
1 1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
1 1/2 szklanki zimnej wody


Rozgrzać piekarnik do 350F (390F = 180C), natłuścić oraz posypać mąką dwie foremki o średnicy 8 cali. Wsypać kakao, mąkę, proszek, sól oraz cukier do średniej miski, wymieszać. Połączyć majonez, wanilię oraz wodę, zmiksować na małych obrotach, kiedy będzie gładkie, powoli dodać suche składniki, wymieszać. Przełożyć ciasto do foremek i piec przez 30 minut (lub tak długo aż się upiecze). Poczekać aż się ostudzi, przełożyć dżemem i polać ulubioną polewą.

18 sierpnia 2006, piątek

Dziś piątek, więc rano idę na zajęcia. Z żywej łaciny, jak najbardziej żywej. Zaczyna się tym, że magister stara się z nami porozmawiać. I to, czego się uczymy, to pytania jak masz na imię. Ale ponieważ to może szybko się nudzić, prowadzący ciekawy jest, jak się nazywają zwierzątka, które posiadamy: pieski, kotki, rybki. Mnie nie dotyczy, nie mam zwierzątek. Przecież nie powiem, że mam dzieci. ;) Kolejna osoba przyznaje się, że ma rybkę. Rybka nazywa się Jesus. Myślałam, że wpadnę pod stół. Na szczęście nie tylko ja, bo magister również. Dobrze, że wyraził swoje zdziwienie i skomentował, że to imię odnoszące się do Boga i połączenie z rybką jest niestosowne. Na koniec zajęć - teścik. I oczywiście wchodząc do sali znów pełne kujoństwo i powtarzanie słówek.

Idę z dziećmi na spacer po kampusie. W księgarni w końcu nie ma kolejki za
podręcznikami, mogę więc spokojnie załatwić moje sprawunki. Dzieci mają swój ulubiony kącik, odchodzimy z Julcią do moich książek, nie było nas może 20 sekund, gdy wracamy do kącika, ni ma Pełka. Idę na górne piętro, może z góry będzie łatwiej mi go zobaczyć. Zaczepia mnie ktoś z obsługi, czy szukam swojego synka? Tak... Ja panią zaprowadzę. Idziemy... o nie ma go, był tu przed chwilą... dziwi się obsługa, a ja nie, bo znam to b. dobrze. Idę dalej przed siebie, przecież musi gdzieś być, skoro wszedł na górę, to niech z niej teraz nie schodzi. Nagle słyszę głos pełkowy mamutku gdzie jesteś? No to się znaleźliśmy. Wybieramy kopertę z bąbelkami - bo takiej potrzebujemy i idziemy na dół zapłacić. Do kasy kolejka na 4 osoby. A w niej jedna osoba, którą znam. Dziewczyna, która była dziś na łacinie. Ku mojej radości jest ze swoim synkiem. Ciut starszym od Julki. Ku radości - bo większość kolegów i koleżanek z kursu to 'dzieci' jeszcze. A tak jakoś od razu mi raźniej. Pyta się jak mi poszedł test, średnio (znalazłam juz w domu błąd), ona też mówi, że niezbyt.

Po poludniu znów jedziemy na zakupy z p. Czigogidze, tym razem do innego Walmarta, gdzie są warzywa i owoce, i mięso.

19 sierpnia 2006, sobota


Rano pobudka wcześniej, dzieciaki szykują się, aby obejrzeć Little Einsteins. Jedną bajkę już znamy, druga nowa, bo dziś przy sobocie bonusowo zamiast jednej są dwie.

Mamy jeszcze kilka rzeczy do załatwienia przed wylotem. Chłopcy przynoszą m.in. komputer z biura do domu. O 12 staramy się dodzwonić na Elegijną. Dzieciom b. się podoba mikrofon. Szczególnie Julci. Tak bardzo, że najchętniej by go zjadła. Pełek za to, mając mikrofon, zaczął śpiewać. Naprawdę zrobił się chętniejszy tutaj do śpiewania niż był wcześniej w Polsce.

Po południu idziemy na pożegnalny obiad do knajpy meksykańskiej. W pewnym momencie kelnerka zagaduje nas po polsku. Ma mamę z Polski. Pochodzi z miejscowości pomiędzy Krakowem a Katowicami. Była ileś razy w Polsce, jedzie tam w przyszłym roku, na uniwersytecie studiuje ekonomię. Zostawiamy jej nasze namiary, gdyby wiedziała o kimś, kto by chciał się zająć dziećmi od czasu do czasu. A w samej knajpie - dzieci szaleją. Pełek pstryka zdjęcia, Jula bawi się z kelnerami, a my możemy 'spokojnie' siedzieć i zachwycać się meksykańską kuchnią.

Idziemy na Mszę. Wolę tak, razem, niż jutro samej z dziećmi. Jeszcze wyjazd Andrzeja do mnie nie dociera, jeszcze o tym nie myślę, jest to jakiś rodzaj reakcji obronnych, odsunięcie maksymalnie od siebie, że będę sama. No nie tak bardzo sama. Z dziećmi. Pełek nie zachowuje się dobrze w kościele, efekt jest taki, że w trakcie Mszy Andrzej z nim wychodzi i wracają razem do domu. Po drodze sobie
trochę powyjaśniali, Pełek poszedł po rozum do głowy i sam z siebie przeprosil. Tak więc, gdy wracam do domu, urządzamy dzieciom kąpiel pod prysznicem (taki mały deszczyk, coby je zachęcić) i Jula idzie spać. Chłopaki, jak to na chłopaków przystało, idą zobaczyć mecz piłki nożnej (soccer) w wydaniu damskiej drużyny. Pełek kibicował zwyciężczyniom(???) (to jak mąż i mężyna w opisie stworzenia u Wujka), czyli drużynie przeciwnej. ;) A piłka jak piłka, w wydaniu pań wygląda trochę inaczej. Tyle było komentarza Andrzeja po meczu.

07-12.08 - idziemy na basen

7 sierpnia 2006, poniedziałek, Greensboro

Andrzej poszedł do pracy a nam z dziećmi mija spokojnie dzień, trzeba zrobić obiad, pójść o jakiejś normalnej porze na spacer, znaleźć sensowne zajęcie, coby domu nie rozwaliły. Dziś siedzimy i robimy rakiety metodą origami. I statki takie do pływania w wodzie. Musiałam zajrzeć do ściągawki w internecie, jak się takie stateczki robiło, bo zupełnie nie miałam pomysłu. Pamięć nie ta... ;)

Hasło dnia: a ja dziś odkryłam napis na jednym z kubków, które można znaleźć u Adriana w kuchni. Autorstwa Kahlila Gibrama przypomnianego ostatnio przez popularnego pisarza Coelho. It is when you give of yoursel
That you truly give.
(Kiedy dajesz siebie, dajesz naprawdę.)

Idziemy na basen - podejście pierwsze. W końcu doszliśmy na basen,
niestety w poniedziałki nieczynny. Przykro, bo Pełek strasznie się naczapierzał na pływanie, na szczęście pod basenem jest placyk zabaw, więc dzieciaki jakąś atrakcję miały.

Słówko dnia. Pamiętacie czeskie cukierki lentiliki? Za komuny, gdy u nas nic nie było, albo było jak z kawału o papierze toaletowym, wyjazd do, wtedy jeszcze, Czechosłowacji , wiązał się z tym, żeby stamtąd przywieźć dobra,
których u nas nie było. Działo się tak pewnie we wszystkich krajach
demokracji ludowej. Na początku lat 80-tych (który to był rok?) Tata
pojechał do NRD-owa i przywiózł wszystkim swoim dziewczynom (sztuk 3) stroje
kąpielowe, bo u nas cuda nie można było dostać. A jeśli już, to jak z wyżej
wspomnianego kawału. Jeszcze na slajdach z Francji, z 1988 roku w nich
jesteśmy.
No więc przeglądam sobie książki kucharskie Adriana, prawie wszystko
rozumiem, i dziś znalazłam przepis na zupę lentilkową. Doszłam do końca
przepisu i wiem jedno, że nie wiem, czym te lentilki są, a z przepisu jakoś
trudno wywnioskować. SOCZEWICA (lentil) - łatwo zapamiętać, bo cukierki z
kształtu są podobne.

I dlatego dla głodnych:
Greek Lentil Soup (Grecka zupa z soczewicy)

2 szklanki nieugotowanej soczewicy
5 szklanek wody lub wywaru z warzyw
1/2 cebuli posiekanej
1 mała marchewka, pokrojona
1 łodyga (stalk) selera (pewnie chodzi o naciowego), pokrojona
1 mały ziemniak, pokrojony
2 łyżki oliwy
2 liście laurowe (bay leaves)
1 1/2 - 2 łyżeczek soli
2 łyżeczki octu
(1 łyżeczka curry - opcjonalnie)

Wymieszaj wszystkie składniki w garnku, poza octem, gotuj aż soczewica
stanie się bardzo miękka (około 1 godziny). Dodaj ocet pod koniec gotowania
i już. Wychodzi ok. 8 porcji. Smacznego.

8 sierpnia 2006, wtorek


Do południa krążymy sobie z dziećmi po osiedlu. Pełek przeżywa wczorajszy wywóz śmieci. Śmieciary tu są dużo większe i piękniejsze, zupełnie jak dla Misia i Tygryska, gdy ruszyli do kraju swoich marzeń. Tutaj w Stanach też wszystko wydaje się większe i piękniejsze... ale nie jest to kraj moich marzeń.

Po południu udało nam się dojść na basen. Jest jeden duży dla dorosłych i jeden brodzik dla maluchów. Przebieralnia wygląda... dziwnie... Ogólnie rzecz biorąc można powiedzieć, że jest brudno. Nikogo nie ma i nie wiem, czy coś zrobię nie tak. Nie ma szafek metalowych, gdzie można by zostawić ubranie. Są takie boksiki, z drewnianą ławeczką, gdzie można chyba się przebrać, ale nie ma tu żadnych drzwi. Nie mam zielonego pojęcia, jakie tu panują zwyczaje i czy 'można' przebierać się choć dyskretnie, to jednak publicznie. A nikogo nie ma, żeby 'podpatrzyć'. Ubrania moje i Julci chowam do plecaka i idę się spytać obsługi, gdzie go mogę zostawić. W kanciapie. Plecak ląduje obok drugiego, który wygląda tak samo, tylko, że ma dwie kieszenie. A więc Andrzej u nich już był i też zostawił plecak. :D Przy wyjściu z przebieralni wisi kartka, że koniecznie trzeba wcześniej wziąć prysznic, więc posłusznie biorę.
Julcia siada niewyraźnie na brzegu i sprawdza, jak to jest, gdy nóżki są zanurzone. Minę ma niepewną.
Ja za to przyglądam się tubylcom. Ponieważ jest to basen odkryty, więc tańszy niż ten w centrum miasta, większość, jeśli nie wszyscy, to kolorowi. Kobiety - w strojach dwuczęściowych, co u nas na basenie jest rzadkością. Faceci - w kąpielówkach do kolan. To Andrzejowi już wcześniej ktoś powiedział, że takie są tutaj zwyczaje. Bez nogawek kąpielówek faceci nosić nie mogą. Andrzej ma kąpielówki... niewłaściwe.
Pochlupaliśmy się 5 minut i ogłoszono przerwę. Idziemy usiąść sobie na ręcznikach. Dzieciom się podoba. Po następnych pięciu minutach pada komunikat, że słychać grzmoty i może zacząć padać i zamykają basen. Porażka. A tak ładnie się zapowiadało.

W domu czeka na nas ciasto drożdżowe, tak byłam przejęta przeliczaniem gramów na cups, że zapomniałam dodać... cukru. Kruszonka jest słodka, ale ciasto nie. Największy problem miałam z cukrem waniliowym (wanilinowym). Nie ma tu takiego cuda. Można kupić laski wanilii oraz ekstrakt w buteleczce. I chyba tego ostatniego tu się używa, bo w amerykańskich przepisach właśnie ten ekstrakt każą dodać.

A dzieci zasnęły dziś o 7. O słodkie wieczorne lenistwo... Adrian siedzi przy komputerze, tak więc tym bardziej 'nic nie robimy'. Siedzimy sobie z Andrzejem przy stole, każde z nas z książką i kubłem herbaty, dzieci śpią... A wiesz... A myslałeś o tym... dzielimy się wrażeniami dzisiejszego dnia, poprzednich. Chciałoby się rzec: chwilo trwaj!

9 sierpnia 2006, środa

Dzisiaj wszyscy razem pojechaliśmy na uniwersytet. Andrzej ma parę rzeczy do pozałatwiania i nie będziemy mu przeszkadzać. Najpierw idziemy spytać się o przedszkole dla Pełka. Mało miejsc, opłaty - trochę sporawe, ale może tylko tak nam się wydaje, gdy kwoty podane są za cały rok. Nie wiemy, na co jeszcze się zdecydujemy...
Idę na pocztę - udało mi się dogadać, choć nie wszystko rozumiałam, koperta ma być bąbelkowa, za przesyłkę zapłacę około 5 dolarów, koperty takiej nie mają, mogę kupić w księgarni. Ok. Przyznaję się bez bicia, Andrzej mnie prawie wepchnął do kanciapy szumnie nazywanej pocztą, cobym sama się dogadała i załatwiła jakby nie było swoją sprawę. Bo ja wciąż liczę na pomoc mojego męża. I tylko zastanawia mnie jedna rzecz, bo ja cały czas mówiłam, że chcę wysłać letter (list) a pani poprawiała mnie na mail. Czy letter to kartka papieru zapisana do kogoś i włożona do koperty? A dopiero koperta + list to list, który wysyła się pocztą? Czy to amerykańska wersja języka? a może pocztowy żargon?

Andrzej idzie do biura a my się wałęsamy po kampusie. Dzieciakom najbardziej przypadła do gustu fontanna, która znajduje się w centrum kampusu. Nagle widzę, że jakiś facet robi nam zdjęcia, aparat ma fachowy, duży. Czy my nie robimy czegoś niedozwolonego? Dzieci moczą tylko ręce w wodzie, ale chyba tyle to można... Pełek najchętniej by zamoczył i nóżki, ale ma surowo zabronione. Facet podchodzi i przedstawia się, że jest z gazetki uniwersyteckiej i że dzieci wyglądają b. miło itd. Podpisuję zgodę na publikację zdjęć dzieci, oglądamy sobie zdjęcia na aparacie i facet solennie obiecuje, że przyśle zrobione zdjęcia na adres Andrzeja.

W biurze u Andrzeja umówiliśmy się o 12. Dzieciaki idą z Andrzejem do Czigogidze. On po prostu zakochał się w Julce. Cały czas się do niej śmieje, i vice versa, profesor powtarza, że Julcia jest kopią Andrzeja.
Idziemy coś zjeść. Na kampusie zrobiło się tłoczno, zjeżdżają się od dziś studenci. Samochody obładowane, niektórzy przywieźli ze sobą ulubioną poduszkę, misia. Studenci, którzy dopiero zaczyna... są jak takie bardziej wyrośnięte dzieci, za to rodzice widać, że zmartwieni. Niektóre rodzinki wywołują uśmiech na naszych twarzach. Wyjazd dziecka na studia wygląda tak samo - bez względu na szerokość i długość geograficzną i czy rzecz się miała 40 czy 15 lat temu, czy dzieje się właśnie dziś. Ktoś niesie małą lodówkę, ktoś telewizor, tutaj stos książek, tu komputer. Tu jakaś grupka robi sobie pamiątkowe zdjęcie. Jeszcze są wakacje... jeszcze się naprawdę nie zaczęło...

Wracam do domu, Andrzej do biura. Julka zasypia w drodze, ale zostawiam ją w wózku na werandzie. Razem z Pełciem robimy zapiekany ryż - Paweł nazywa to danie błyskawicznym ciastem. Mi tam pasuje, byleby siedział grzecznie i chałupy (nie naszej) nie rozwalał.

Idziemy na basen - jest to nasze trzecie podejście. Tym razem nie grzmiało, popluskaliśmy się trochę dłużej. Na koniec wchodzimy z dziećmi do 'dorosłego' basenu. Szkoda, że tak późno, bo tutaj, choć z dziećmi jest dużo przyjemniej. Pełcio do szatni chce iść ze mną. Nie ma sprawy. Próbuję więc przebrać trzy osoby na raz, gdy nagle podchodzi jakaś dziewczyna z obsługi... Madam... your husband... (pani mąż)... niewiele rozumiem. Mój mąż ma nieodpowiednie kąpielówki, staram się słuchać, ale Jula właśnie próbuje wejść na ławkę, Pełek też coś tam robi. Raz, że długość nogawek, dwa, kolor nie taki. Obiecuję, że powtórzę. Jejku, jak nie chcą, to niech nie patrzą na kąpielówki mojego męża.

10 sierpnia 2006, czwartek

Andrzej z pracy przynosi wieści o mieszkaniu. Ma być dużo mniejsze niż te, które są opisywane na stronie. Jeden pokój i sypialnia, czyli może być takie jak na Platynowej lub takie, jak ma babcia w Berlinie, albo coś pośredniego.

11 sierpnia 2006, piątek

Hasło dnia: It is the first day of the rest of your life (Dziś jest pierwszy dzień reszty twojego życia). Julka jak wstała to taka piżamkowa, zaspana, uśmiechnięta podreptała do pokoju, gdzie siedział Adrian. Przywitaliśmy się a ten widząc uśmiechniętą Julcię spytał, czy ona zawsze taka szczęśliwa i dodał powyższą mądrość ludową.

Od samego rana jedziemy na zakupy. Adrian w południe jedzie do żony i jest to ostatni moment, żeby pojechać do supermarketu.

W sklepie Pełek dostaje nowe buty-zygzaki. Jest przeszczęśliwy. Zakłada je jeszcze siedząc w wózku, gdy Andrzej płacił za zakupy. Podbiega do Adriana i nawija do niego o butach, ten się do niego śmieje. Nagle Pełek podaje mu rękę i idą tak sobie razem do samochodu, Paweł cały czas opowiada Adrianowi o butach. To nic, że po polsku. To nic, że ten go nie rozumie.

A chwilę wcześniej kasjerce Pełek sam z siebie powiedział: My name is Paweł. A później pokazał na Julcie i powiedział: My name is Julia. Wiem, że niepoprawnie, ale cieszę się, że sam sobie wymyślił podobną konstrukcję językową, żeby powiedzieć, jak siostra ma na imię.

Znalazłam koperek. Rzeczywiście wisi sobie w plastykowym pudełeczku, mało go jak na lekarstwo i kosztuje 2 dolary. Chyba będę musiała się obejść bez niego. Albo wyhodować w doniczce (da się?) Tylko, że wciąż czekamy na to aż zbudują te nasze mieszkanko.
Ze sklepu przywozimy też rybę hoki. Chyba się nie tłumaczy na nasze. Podobnie jest z karpiem. Po angielsku karp to carp i podejrzewam, że w okolicy świąt Bożego Narodzenia to będzie nie do dostania. Ale hoki przyrządzamy na dzisiejszy obiad. Nawet Julka się skusiła.

Andrzej wraca z pracy i dzieli się kolejnymi informacjami o mieszkaniu. Podobno przepisy przeciwpożarowe nie pozwalają mieszkać tam dzieciom, bo mieszkanie przewidziane było na jedną osobę, no najwyżej dwie (współmałżonek), ale nie dzieci i coś tam, coś tam. Chyba wymyślają argumenty, żebyśmy się rozmyślili.

Przychodzi wieczór. Pełcio nie chce zasnąć. Andrzej już nie ma sił mu czytać, więc zostawia smyka, żeby sam zasnął. Po kilku minutach przydreptał do mnie i: poczytaj mi mamo, plosze... Pewnie, że wymiękłam... Czasami mam wrażenie, że 'jestem w odstawce' u synka. Że wystarczy, że Andrzej wraca do domu i mnie nie ma, nie liczę się zupełnie, ze mną się nie pobawi, ja mu nie poczytam... a tu proszę. Przyszła koza do woza ;).

No i wiadomość dnia: zapisałam się na zajęcia jako wolny słuchacz. Nazwa kursu: Elementary Latin I. Nie będą mi niczego sprawdzać, nie wystawią ocen, nie dostanę żadnych papierów, nie będę ich studentką (tzn. mogę, ale ta przyjemność kosztuje 1 700 dolarów). Mogę za to, jeśli będą wolne miejsca i prowadzący się zgodzi, zapisać się na dowolne zajęcia. Boję się, bo inaczej niż u nas, zajęcia są trzy razy w tygodniu po 1h, lub 2 razy po 1.5h. A ja sobie liczyłam, że raz w tygodniu się wyrwę z domu. Tak więc nie wiem, jak to ułożyć i czy damy radę. Po drugie na stronach prowadząca zajęcia napisała, że tygodniowo potrzeba poświęcić na pracę poza zajęciami 6-9h - skąd ja to wezmę? Czy nie wywracam znów rodzinnego porządku? Skończyły mi się właśnie jedne studia (no, prawie...), obiecywałam sobie, że już nigdy więcej, a parę tygodni później... mhm... Przyjemność ta kosztuje 50$, ale jako żona pracownika UNCG opłata wynosi tylko 25$. To grosze, jeśli liczyć za kurs języka. Gdyby mieć więcej czasu, to można by zapisać się i na francuski, i na japoński, i rosyjski, i niemiecki :) i astronomię, coś z gender studies, historię Północnej Karoliny itd. itp. Strasznie się boję, co będzie w poniedziałek.
Wieczorem idziemy na spacer na kampus, ja muszę przed zajęciami znaleźć 'moją' salę, nie chcę się stresować dodatkowo w poniedziałek. I tak przeraża mnie rozmowa z prowadzącym zajęcia.

12 sierpnia 2006, sobota

Idziemy na kampus do biblioteki. Ale z dwójką dzieci tylko rzucamy okiem na tytuły. Marzy mi się... żeby móc wieczorem tak na spokojnie, bez liczenia, ile jeszcze rzeczy zostało do zrobienia, usiąść, poczytać, tyle fajnych pozycji można znaleźć. Całego życia by nie starczyło.

Pełcio wraca 'na baranku' do domu. Teraz jestem gadatliwy, to mógłbym pogadać przez telefon. Bo gdy dzwonimy do Zielonej Góry albo na Elegijną, to Pełcio zazwyczaj ma bardzo ważne zajęcia i nie chce podzielić się swoimi wrażeniami.

Na obiad robię dziś kopytka. Po angielsku kopyto to hoof. Ale podejrzewam, że kopytka to nie będą hoofs, tylko jakieś kluski.

Monday, August 21, 2006

01-06.08 - Pociąg po raz drugi... i chyba ostatni

1 sierpnia 2006, wtorek, Waszyngton - Greensboro

Pociąg na dzień dobry, czyli na godzinę przed odjazdem, bo tyle wcześniej musimy być na dworcu, ma opóźnienie. Na razie tylko 40 minut, ale wieczorem, gdy dotrzemy do domu, wzrośnie ono do 3 godzin. Rozkosznie...

W pociągu Pełek znajduje sobie kolegę, chłopaki rzucają samolotami, to, że się nie rozumieją absolutnie nie przeszkadza w wymianie zdań. No właśnie, niektóre dzieci stąd, głównie wtedy, gdy nie są w grupie, b. łatwo i chętnie nawiązują kontakt z 'obcym', inne się odcinają. Widać to wyraźnie na placach zabaw. Chłopcy wspólnie szukają literek, i znów bariera językowa nie jest nie do pokonania. Alfabet na szczęście w dużej części mamy taki sam.

Oglądam sobie Stany przez okno. Inny świat. Inne domy, auta, drogi, lasy, krajobrazy... Jedna z tablic rejestracyjnych w postaci napisu: I love my Church (Kocham mój Kościół). U nas taki napis by nie przeszedł bez głupich komentarzy otoczenia.

Na dworcu odbiera nas p. Czigogidze. Tak się z nim umówiliśmy, ale opóźnienie trochę namieszało nam szyki. Do domu trafiamy po 21. Jest ciężko - Julcia płacze, Pełek nie chce zasnąć.

Może dłużej nam dadzą pospać...


2 sierpnia 2006, środa, Greensboro

Pobudka o 6 rano - nie ma zmiłuj się...

Zaczynają się telefony do Polski, pierwsze relacje z wycieczki, dzielenie się wrażeniami.

W skrzynce e-mailowej informacja o śmierci małej Zosi Rity, to kolejne dziecko B., które umiera w trakcie ciąży. Tuż przed wyjazdem rozmawiałam jeszcze z B., wtedy leżała w szpitalu, wszyscy wierzyliśmy, że się uda... tak niewiele zabrakło... Bezradność, bo co można powiedzieć w takiej sytuacji...
Samo mi się dziś płacze...

3 sierpnia 2006, czwartek, Greensboro

Urodziny - 130 - Zuzanny Jung, z domu Dederek, mojej prababci.

Dzisiaj jedziemy wszyscy na zakupy, dla mnie pierwsze w dużym markecie. I już wiem, że na dziś taka wyprawa to jest wyzwanie. Po pierwsze Julka wytrzymuje w sklepie tylko godzinę, później zaczyna się wychodzenie z wózka, noszenie na rękach, prowadzenie za rękę, jednocześnie pchając wózek z zakupami. Po drugie stoję np. przed 'ścianą' z mąką i nie wiem, którą wybrać, podobnie z masłem. Czytam etykiety, żeby się nie okazało, że wzięłam solone (Andrzej już się tak nabrał) albo produkt masłopodobny. Wszystko jest beztłuszczowe albo z niską zawartością tłuszczu, 100% czegoś tam, super, hiper... tylko dlaczego ci Amerykanie tacy grubi? Ostatnio czytałam, że na amerykańskich cmentarzach mają problemy, bo nieboszczyki im się nie rozkładają, tak bardzo są nafaszerowani chemią.
Szukam koperku - ni ma. Adrian, już po powrocie, podpowiedział, że powinien gdzieś z boku wisieć. Gdyby ktoś kiedyś potrzebował, to koper po angielsku jest dill.
Z wyprawy przywozimy rybę, której nazwa nic nam nie mówi haddock, rysunek na opakowaniu też nie bardzo. Po sprawdzeniu w słowniku okazuje się, że jest to łupacz.
Andrzej pragnie upodobnić się do Amerykanów i zacząć poranne bieganie, w tym celu kupuje buty i skarpetki. W samochodzie śmiejemy się, żeby upodabniania się do tuziemców nie zaczął od gubienia talii. Bo tak też można.

I jeszcze jedna rzecz: ceny. Mniej więcej są porównywalne do naszych, jak przeliczy się na złotówki. Ubranka dla dzieci po kilka dolarów - i wychodzą taniej niż u nas (w tej jakości). Za kilkanaście są super niedzielne sukienusie dla dziewczynek. Za to na posezonowych wyprzedażach ubranka można kupić za dolara. Jedzenie - również porównywalne. Tanie banany, za to jabłka drogie. W warzywach dużo 'gotowizny': sałatka taka, siaka... wystarczy zrobic sos i dołożyć do sałaty i wsio.

4 sierpnia 2006, piątek, Greensboro

Otwieram śmietanę a tam, jak w naszych Tymbarkach, hasło na opakowaniu: świat zza uśmiechu, wygląda dużo przyjemniej.
Trudno się nie uśmiechnąć w takiej chwili.

5 sierpnia 2006, sobota, Greensboro

Rano pojechaliśmy z Adrianem na targ. Warto zobaczyć, choćby z tego względu, że zakupy w markecie to zupełnie inna bajka. Targ odbywa się dwa razy w tygodniu, w hali, rozstawione stoły w rzędach, za nimi sprzedawcy. Głównie okoliczni rolnicy sprzedają swoje wyroby. Są więc domowe wypieki, miód, chleb, który smakuje jak nasz (ino cena przyprawia o zawrót głowy), są też amisze, którzy niedaleko mają swoje farmy, u nich dodatkowo poza żywnością można kupić ichniejsze czepki, sukienki dla dziewczynek...
My kupujemy owoce i kwiaty, jutro niedziela...
Julcię wszyscy zaczepiają, a ona się wdzięczy w odpowiedzi, robi pa pa, uśmiecha. To niesamowite, ile radości innym może dać jedna osoba. I to taka maleńka. :)

Andrzej wieczorem poszedł się przejść z Adrianem, coby mu pokazał okolice. Niedaleko jest kolejny plac zabaw dla dzieci, basen, ogród botaniczny. Warto więc przejść się tam za dnia z dziećmi, gdy Andrzej jest w pracy. Przy okazji dowiedzieliśmy się różnych rzeczy, np. jak i gdzie kupować używane przedmioty. Jedno miejsce transakcji to oczywiście internet. A drugie, to... przydomowe ogródki. Jeśli ktoś robi 'wiosenne porządki' w swoim obejściu i ma do wyrzucenia iles sprawnych jeszcze rzeczy (zabawki, książki, meble, sprzęt kuchenny itd.) to ogłasza, że w tych i tych dniach (najczęściej jest to weekend) organizuje yard sale (wyprzedaż ogródkową) i gorąco zaprasza. Czasami za grosze można kupić cuda.

6 sierpnia 2006, niedziela, Greensboro
Uroczystość Przemienienia Pańskiego

2 łyki liturgiki Dziś uroczystość, Julka zasnęła na kazaniu i... wszystko rozumiałam. To był jeden powód do radości, drugi - dzieci tu nie biegają po kościele, tak jak u nas. Może to jednak jest metoda... I nie ma tu - ku mojej radości - Mszy dla danej kategorii wiekowo-grupowej. Przygotowanie kazania, z którego wynieśliby coś zarówno najmłodsi uczestnicy liturgii, jak i ci... młodzi duchem... jest sztuką i warto sobie stawiać wysoko poprzeczkę. Z drugiej strony powiedzenie kazania 'tylko dla dzieci' też jest sztuką. I nie wystarczy tu tylko 'dryg' do dzieci, bo niektórzy ten dar mają, inni nie, niektórzy z tej drugiej grupy muszą go sobie wypracować.
A kazanie o nawróceniu, przemianie życia, przemienienie po angielsku to transfiguration, po grecku przemiana, co pojawia się w homilii, to metanoia. To greckie słowo budzi wspomnienia związane z całym Ruchem Światło-Życie, wyjazdami na letnie rekolekcje. Tym bardziej, że dziś wydarzenia z Góry Tabor, która w symbolice ruchu ma też ogromne znaczenie. Na Kopiej Górce, centrum Ruchu, w refektarzu są wypisane hasła, które pojawiają się w kolejnych latach formacji: martyria, metanoia, diakonia. Tyle lat nie mam 'nic' wspólnego z ruchem, a wiele rzeczy gdzieś się odzywa i wraca.
Czasami dziwnie ze względów językowych uczestniczy mi się w liturgii. Po polsku - z tymi tekstami człowiek jest obyty - tutaj, czasami jedno słowo potrafi poruszyć. Po komunii np. modlitwa, aby poprzez przyjęty Sakrament Pan Bóg przemienił nas na swoje podobieństwo. W tekście angielskim pada słow image, które chyba weszło już do słownika języka polskiego (???). Ale używane jest w innym kontekście. Ale gdy w tym innym odnieść je do relacji człowiek - Pan Bóg, można odkryć nowe, ciekawe rzeczy.

Po powrocie z kościoła z Adrianem przygotowujemy posiłek. Obiecał upiec chleb, bo czasami z żoną pieką w domu, oraz ugotować zupę. Tak więc na zakończenie:

Zupa ziemniaczano-serowa, czyli amerykańska kartoflanka (lub ślepe ryby, jak to mówią w Poznaniu)

4 szklanki pociętych ziemniaków
2 szklanki wody lub wywaru z warzyw
2 łyżeczki soli
1 mała cebula, pocięta
1 łyżka oliwy
5 gałązek natki pietruszki
3 szklanki świeżego mleka
1 szklanka startego sera
2 łyżeczki margaryny lub masła
1/4 łyżeczki pieprzu
trochę czosnku (w proszku) (sól czosnkowa???)

Zupa nadaje się na zimowe wieczory, można podawać z ciemnym pieczywem (najlepiej, gdy sami je upieczemy) a na koniec podać sałatę.
Ugotować ziemniaki w wodzie i z solą do miękkości. Zachować wodę z gotowania ziemniaków.
Zeszklić cebulę na oleju aż będzie miękka. Umieścić w blenderze część ziemniaków i trochę wody z gotowania ziemniaków, cebulę, pietruszkę i zetrzeć wszystko na puree (połowa mocy blendera), tak długo aż ziemniaki będą gładkie. Przełożyć wszystko do garnka i dodać mleka. Ciągle mieszając dodać ser, margarynę oraz przyprawy. Podgrzewać tak długo aż ser się rozpuści, a zupa stanie się gorąca, ale nie zagotować. Jeśli potrzeba można dodać wody (wywaru).

Myśmy jedli w wersji porowej. Zamiast jednej średniej cebuli mieliśmy dużo pora, pociętego w maszynie b. drobno.
Do tego chleb domowej roboty.

Sunday, August 20, 2006

31.07 - idą, idą, idą indianery a na ich czele idzie Winetou

31 lipca 2006, poniedziałek, Waszyngton

To już ostatni dzień naszego zwiedzania. Jutro wracamy do Greensboro. Dziś Kościół wspomina św. Ignacego Loyolę. Jest to 130 rocznica urodzin mojego pradziadka Ignacego Junga.

Z dworca kierujemy się do Biblioteki Kongresu. Niestety, otwierają za godzinę, idziemy więc dalej. Ja chcę na pewno wrócić do Galerii, bo w przejściu jest tam sklep z akcesoriami edukacyjnymi dla dzieci. Chlopaki idą do Muzeum Historii Indian Amerykańskich. A tam znów atrakcje dla dzieci: można samodzielnie zapleść według podanego wzorca tkaninę, odkryć, który z obrazków przedstawionych na totemie symbolizuje dane zwierzątko. W tej grze Pełek jest lepszy od matki. Eh, taki mój los...
Stamtad idziemy do ogrodu botanicznego. Można by rzec, że ogród jak ogród, roślinki z różnych stron świata, ale to, co wprawia nas w zachwyt, to... znów miejsce dla dzieci. Jest to ogródek, gdzie dzieciaki mogą kopać, podlewać, wyrywać chwasty, biegać, krzyczeć, skakać, podziwiać roślinki, wąchać. Wszystkie narzędzia wyłożone na stoliku, kilka polewaczek, fontanny... i mały domek. Pełek się tam mieści, ale my to byśmy musieli chodzić na czworakach. Julka zasnęła, przesiedzieliśmy więc w tym kąciku, chowając się w cieniu przed słońcem spory kawał czasu. Pełek zasadził jednego kwiatka, przesadził dwa kolejne. Przydała się tutaj praktyka zdobyta w ogródku na Elegijnej. Zresztą stały tekst, który można było dziś usłyszeć, to a u dziadka Wiesia... i jak wrócimy do Polski, to w ogródku u dziadka...

Na zakończenie dnia pstrykamy jeszcze pamiątkowe zdjęcie z Krzysztofem Kolumbem. Napis na pomniku brzmi: To the memory of Christopher Columbus whose high faith and indomitable courage gave to mankind a new world. Born CMDXXXVI. Died MDIV. (Pamięci Krzysztofa Kolumba, którego niezłomna wiara oraz nieustraszona odwaga dały ludzkości nowy świat. Urodzony... Zmarły...)

Wracamy do hotelu. Tym razem na obiado-kolację mamy kurczaka z BBQ o smaku łagodnym. Dobrze, że z tą opcją, bo łagodne to i tak nie było. Ale za to smaczne.

30.07 - River Potomac

30 lipca 2006, niedziela, Waszyngton

Dwa łyki liturgiki, czyli Msza święta w wydaniu amerykańsko-włoskim. Rano jedziemy do centrum i na 10 na Mszę świętą. Niedaleko dworca jest kościół katolicki, włoski. Mały, ale wszystko wydaje się być 'na miejscu' i grać ze sobą. Piękna mozaikowa droga krzyżowa, w głównej nawie również mozaika przedstawiająca Matkę Bożą Różańcową - bo pod takim wezwaniem jest kościół. Tajemnice różańca widać też na witrażach. Przy wejściu informacja, że drzwi zostały ufundowane przez... tu lista fundatorów... z okazji roku jubileuszowego 2000, znaczek jubileuszowy. Dla nas, Andrzeja i dla mnie, ten rok zawsze bedzie kojarzył się z dniem 23 września i możliwością bycia wtedy w Rzymie.
Wchodzimy do kościoła kilka minut przed Mszą. Na ołtarzu stoi przygotowany kielich przykryty welonem, w naszych parafiach coraz większa rzadkość, choć Ogólne Wprowadzenie do Mszału Rzymskiego wyraźnie stawia wymagania, że kielich powinen być przykryty welonem. W Mszy bierze też udział komentator, jest procesja z darami, niosą świeccy. W każdej ławce śpiewnik i czytania na cały rok, coś w stylu naszego 'Oremusa', ale z oczywistych względów grubsze. I ludzie w czasie liturgii słowa mają otwarte te książki i czytają. Przy wejściu dostajemy też gazetkę parafialną - co niedziela nowy numer - głównie informacje o tym, co sie dzieje w parafii, jakiś komentarz do Ewangelii. Przy wyjściu można wziąć 'newslettery' - kartka a4 zadrukowana z obu stron, lub podwojne, razem 4 strony, minigazetki o zasięgu bardziej ogólnym niż jedna diecezja, poświęcone różnorodnej tematyce, od aborcji po katechizm. No i przy wyjściu stoi ksiądz i żegna się z każdą z wychodzących osób.

Na lody. Ponieważ jest niedziela, to Tata zaprasza nas na lody. W podziemiach dworca jest cały pas stoisk z różnymi jedzeniowymi atrakcjami. Pełek woli jednak makaron od lodów. A Monice przypada napój z owoców. Śmieszą nas Amerykanie, którzy dzielnie od rana 'dla zdrowia' poszli pobiegać w parku, a teraz przyszli 'coś przekąsić', co zupełnie wygląda na niezdrowe jedzenie.
Do stolika podchodzi bezdomny. Nie potrafię określić wieku.
Tu przy dworcu kręci się ich trochę. Jesteśmy tu codziennie, niektóre twarze już rozpoznaję. Bieda, starość i brak domu wszędzie wyglądają tak samo. Gdy czekaliśmy na busik przez ostatnie dni, codziennie mijaliśmy starszą panią, siedziała gdzieś na ławce czekając aż kolejny dzień minie, dziś gdy szliśmy do kościoła, spała niedaleko dworca. Jak zawsze w takich sytuacjach wraca pytanie, czy naprawdę nic nie można zrobić? czy naprawdę nic nie mogę zrobić?

Jedziemy autobusem wycieczkowym na starówke. Wysiadamy przy rzece i robimy mały spacer. Może wypożyczyć kajak? Ale że żadne z nas nie pływało kajakiem, to nie będziemy tutaj się uczyć? może rower wodny? ale po chwili okazuje się, że wypożyczalnia rowerów jest, tylko, że to nie wodne a zwykłe. W końcu decydujemy się na przejażdżkę stateczkiem po rzece.

Wracamy do centrum i do kolejnego muzeum - tym razem poczty. Wagon pocztowy, dyliżans, samolot pocztowy, wojenne listy, listy emigrantów, są nawet pisane po polsku, jeden można usłyszeć. Jedynie podpis, że listy z końca XIX wieku, w których Polacy-emigranci krewnym przesyłali bilety do Ameryki, aby mogli do nich dołączyć, z instrukcją obsługi, co należy zrobić, nigdy nie dotarły do adresatów, bo polski rząd je zatrzymywał, zadziwia. Polskiego rządu wtedy nie było. Jest też droga pocztowa przez las, obecnie autostrada A1. Ale największą atrakcję stanoi... ciężarówka pocztowa. Pełek przesiedział w niej prawie godzinę. Nigdy nie wiadomo, co się dzieciom spodoba najbardziej.

Wracamy do hotelu. Gdy busik rusza spod dworca, gdzieś niedaleko miga mi twarz bezdomnego, którego spotkaliśmy rano. Idzie powoli... jest upał. Mija nam leniwie popołudnie. Nagle Julcia przynosi nam buciki. W ten sposób 'powiedziała' nam, że chce wyjść na spacerek.

29.07 - w galerii

29 lipca 2006, sobota, Waszyngton

Dziś już bez szaleństw, jedziemy do centrum o 10. Teoretycznie można się polenić, ale o 6.20 Julka się budzi, o 6.40 wstaje na dobre budząc przy okazji Pełka, koniec laby, do roboty. Na śniadanie schodzimy od razu, czyli o 7. Wracamy do pokoju na Małych Einsteinów. Po bajce powoli się szykujemy na naszą wyprawę.

Dziś chcemy zwiedzić Narodową Galerię Sztuki, ale... nie wiemy, ile Paweł wytrzyma. Kiedyś jego ojca trzeba było 'ciagnąć' po tego typu obiektach, teraz to on ma podobny kłopot z własnym synem. :D

Na początek malarstwo francuskie 'małego formatu' i pierwsze prace impresjonistów. Przechodzimy do drugiej części, tam zbieram wszystkie możliwe informacje o atrakcjach dla dzieci. A więc w wybrane dni przewodnik opowiada bajki o różnych malarzach, jedna z nich jest o znanym nam panie Canaletto, tutaj przedstawianym jako ten, który malował Wenecję. O Warszawie ani słowa. Pełek wymięka przy malarstwie średniowiecznym, ja więc z zaśniętą Julką w wózku zostaję a panowie idą do Muzeum Historii Naturalnej, a wcześniej szukać czapeczki. Tycjan, Leonardo da Vinci, Rembrandt, El Greco... Zdjęcia pstrykam 'swoim': św. Paweł, św. Andrzej, św. Anna, św. Łucja...
Na korytarzu, zupełnie z boku, na klatce schodowej, z której chyba nikt nie korzysta stoi sobie samotnie św. Jan od Krzyża. I wraca pytanie, czy tak powinno być? Z jednej strony rozumiem, że podziwiamy dzieła sztuki, ale nie powstawały one jako sztuka dla sztuki.

Umówiliśmy się w muzeum, gdy widzę, że Julka już zaczyna szaleć - zaczepia wszystkich strażników, ja w jedną stronę, ona w drugą, to znaczy, że trzeba sie ewakuować. A ja może widziałam 1/4 wszystkiego.
Spotykamy się wszyscy przy robalach. Julka oczarowana - motylki, termity... obok nas stoi pani ze słoikiem, w środku coś tam chodzi, można podejść, dotknąc, kobieta opowiada o danym robaczku. Raj dla dzieciaków. Pełek znów chce iść do Air and Space Museum. Ale o tej porze to aby wejść, trzeba się naczekać w długiej kolejce - rezygnujemy.

Za to Pełcia czeka kolejna atrakcja - prawdziwa karuzela na konikach z muzyką. Sam idzie i wsiada na wybranego jeszcze wcześniej konika. Widać, jaki jest przejęty, w ogóle na nas nie patrzy. I dopiero przy którymś z kolei okrążeniu macha do nas rączką. To on już jest taki duży...? Wracamy na dworzec, po drodze Kapitol, a tam, bo to sobota, nowożeńcy robią sobie ślubne zdjęcia. Tutaj z dodatkami bordowymi, druhny w jednakowych sukniach, dziewczynki małe od niesienia welonu mają sukienusie z tego samego materiału, co druhny, pan młody też ma kamizelkę tego samego koloru... Niedaleko druga para, tym razem z ciemnozielonymi akcentami.

Wracamy do hotelu na nasz obiad. Temperatura spada do 88 st. idziemy więc na spacer.

28.07 - W doborowym towarzystwie

28 lipca 2006, piątek, Waszyngton

Gdzie idziemy? Na dziś mamy kolejne muzea na naszej liście do zwiedzania, ale do otwarcia została godzina i tak naprawdę decyzję, co robić podejmuje Paweł. Koniecznie chce iść do Air and Space Museum, nieważne, że kolejny raz. No to idziemy. Pod drzwiami spotykamy naszych sąsiadów z hotelu - małżeństwo z dwójką nastolatków. Tutaj po prostu idą wszyscy, o czym jeszcze bedąc w Polsce, nie wiedzieliśmy. Pół godziny po otwarciu muzemu zaczyna się lekcja pokazowa nt. dlaczego rzeczy latają. Prowadzi młody człowiek. Niedaleko nas siedzi mama z synkiem, nasza znajoma z busiku, również z hotelu. Chłopak pomaga w różnych doświadczeniach. Nam także lekcja przynosi nowe informacje. I podziwiam nauczyciela, bo z zapałem i entuzjazmem opowiada o fizyce. A prawdopodobnie, patrząc na rozpiskę ilości lekcji, robi to po raz n-ty.
A ja później prowadzę chłopaków do sali, gdzie są opisane planety, bo poprzednio tam nie dotarli. Najbardziej podoba mi sie boksik w kształcie walca, na ścianie rysunki namalowane przez dzieci a w srodku cztery monitorki i leci 'na okrągło' piosenka The Family of the Sun (Krewni Słońca, Słoneczna rodzina) - o planetach, gdzie każda zwrotka przekazuje jakąś informację o danej planecie.

Nasz główny cel. Ale my dziś chcemy zobaczyć coś innego - tzn. Biały Dom. Więc 'uciekamy' z muzeum kosmicznego i idziemy dalej. Upal daje sie we znaki. Nie wiem, kto wymyślił takie gorąco. Po drodze nowy budynek - poświęcony pamięci Regana. Jeszcze tylko jedna przecznica i będziemy. Stoimy pod płotem, turyści, pamiątkowe zdjęcia. Byliśmy, zobaczyliśmy... Wracamy do strefy muzeów, żeby zobaczyć następne cuda. Po drodze budki-szczęki, jakie kilkanaście lat stały pod Pałacem Kultury i Nauki w centrum Warszawy, a których dziwnym trafem nie można było się pozbyć. W budkach ubranka made in china i... hot dogi z polską kiełbasą.

Muzeum Historii Amerykańskiej. Pierwsza sala to... jeden wielki dom amerykański zmieniany na przestrzeni wieków. Ryciny, zdjęcia... Można sprawdzić swoje możliwości w roli praczki, czy raczej wyżymaczki prania. Piętnaście razy przekręcenie drążków, które mają imitować wyżej wymienioną czynność, sprawia, że się trafia do grona ekspertów. Mój Mąż ekspertem wielkim jest. Ja też. :D W wyżymaniu prania. Obok stoi wiadro pełne 'wody', tzn. za plastykową szybko jest coś, co sprawia, że wiadro jest ciężkie. Sprawdź, czy podniesiesz wiadro. Ok - z wysiłkiem, ale można podnieść i unieść. Dalej można przeczytać, że pani Smith musiała przenieść dziennie 28 takich wiader, żeby zrobić pranie. Idziemy dalej, kolejne ścian z dalszych lat. Na wprost wisi obraz Serca Pana Jezusa. Taki sam, jaki można jeszcze spotkać w domach góralskich. Ktoś kiedyś z miłości do Serca Jezusowego powiesił ten obraz u siebie w domu, ktoś w chwilach trudnych klękał przed nim i błagał Jezu, cichy i pokorny, uczyń serca nasze według Serca Twego... To zestawienie, czym ten obraz mógłby być, czym jest... Tak się składa, że dom, w którym 'pomieszkiwujemy' nie ma żadnych elementów religijnych. Nawet w hotelowym pokoju, w nocnym stoliku znajduje się Biblia. Przepraszam, pomyliłam, jest Pan Jezus, przyczepiony jako magnesik do lodowki, ktoś to chyba robił ręcznie, bo na magnesik składa się ukrzyżowany Chrystus, głowa, rozciągnięte ręce... dalej jakiś brokat i Myszka Miki.
W muzeum też można znaleźć salę poświęconą amerykańskim filmomm - są nasi znajomi z dzieciństwa, czyli Muppety. :D

Następna sala poświęcona jest prezydentom Stanów Zjedonczonych. Niektóre nazwiska oczywiście kojarzymy, niektóre, jakbyśmy słyszeli po raz pierwszy. I znów: zdjęcia, fragmenty filmów, przemówień, zagadki dotyczące rodzin prezydenckich. Zgadnij, dziecko, którego prezydenta to powiedziało... Suknia ślubna, zaproszenia... z pierwszego ślubu, który odbył się w Białym Domu. Suknie wieczorowe jednej z pierwszych dam (lata 20-ste XX w). Jest na co patrzeć. Kolejna sala - o pierwszych damach, niestety nieczynna wystawa. A w sklepiku obok więcej książek o tychże paniach niż o ich słynnych mężach. Jak to w starym porzekadle ktoś jest głową a ktoś szyją w zgodnym małżeństwie. ;) Kolejna sala to filmy fabularne z prezydentami w roli głównej.

I znów wystawa jesteśmy świetni i wspaniali, czyli Amerykanie i wojna. Druga wojna światowa zaczyna się parę lat później niż w naszych podręcznikach. Julce najbardziej odpowiadają guziki, którymi można kręcić, dusić. Uzyskanie niepodległości, wojna secesyjna, pokazane także na przykładach listów, pamiętników - wystarczy wcisnąć jeden z guzików. Z Julcią, która lubi tę zabawę nie lada wyzwaniem jest usłyszeniem wszystkich czterech fragmentów i to w całości, bo jak tylko tekst się załaduje, czy miną pierwsze fotki, to panienka już musi nadusić guziczek i wszystko zaczyna się od początku.

Gdy wychodzimy z muzeum, okazuje się, że Pełcio nie ma swojej czerwonej, ulubionej, kupionej swego czasu jeszcze w Zielonej Górze, czapeczki. W rzeczach zgubionych i znalezionych również nie ma.

Na dworzec jedziemy metrem. Po drodze mijamy grupę śpiewających amiszów. Pięknie, naprawdę pięknie śpiewają, stoją sobie z boku na trawniku, obok przechadzają się turyści. Po śpiewach jeden z liderów głosi kazanie z Pismem Świętym w ręce. Niektórzy przystają... Jeden przechadza się i rozdaje ulotki. Na stojaku za to do koloru, do wyboru... Są też w języku polskim. :) 3XF=Feminism, Father, Family... Chrześcijanin i TV... Woda Życia... Ta ostatnia to nazwa jednej ze wspólnot ze św. Jakuba w Warszawie ;).
Na dworcu jesteśmy o 15. Busik przyjeżdza o 15.30. Dziś tłok, bo aż 16 osób jedzie.

A dziś jedzenie 'gotowe' z mikrofalówki.

Friday, August 18, 2006

27.07 - Male i duze atrakcje - czyli idziemy do ZOO

27 lipca 2006, czwartek, Waszyngton

Dzisiaj idziemy do zoo. Tym razem czeka nas przejazdzka metrem, bo ZOO jest troche bardziej na uboczu. Najpierw pierwsza rzecz do pokonania, czyli nauczenie sie obslugi metra. Mamy bilety od Adriana, Andrzeja przepuscilo przez bramke, a mnie juz nie. Oczywiscie wykorzystujac stara indianska metode, czyli zrob to jeszcze raz w 'recami' meza, zadzialalo. Ale tez nie za pierwszym razem. Od stacji metra musimy kawalek przejsc 'na nozkach'. Do ZOO prosto, na lewo za to strzalki, ze do szkoly Montessori i do katedry. To mi przypomina, ze mam zamowic ksiazki o systemie nauki Montessori.

ZOO. Przy wejsciu znajduje sie lista dzisiejszych atrakcji, o ktorej godzinie beda myte zwierzatka, karmione, czy widzieliscie kiedykolwiek kapiel slonia? jak mu sie myje ucho? my nie, dzieci tym bardziej, wiec nie mozemy sie juz doczekac. Obok nas przechodza dwie amiszki. Ubrane 'jak na filmie' o amiszach. Dlugie sukienki, jak z filmu 'Domek na prerii', czepki, wysokie buty.

Gepardy. Niestety, nie udalo nam sie zadnego zobaczyc, moze jeszcze spia. Jedyne, co nam zostaje, to poczytanie informacji o gepardach i poogladanie zdjec, ktore znajduja sie przy wybiegu.

Zyrafy. A te juz sa. :D Pelek przezywa, jak wysoko potrafi siegnac po liscie na drzewie. Wczoraj w muzeum poogladal zwierze u wodopoju, tutaj jest analogiczny rysunek, ale co na zywo, to na zywo. Powoli robi sie upal. A dopiero dzien sie rozpoczal.

Slonie. Czekamy na mycie slonia. Pani pokazuje, jak sie slonie karmi, jak sprzata po sloniu. Wsrod gapiow - a tych sporo - przechadza sie jedna z osob z obslugi, starszy juz pan, ktory pracuje tutaj jako ochotnik, i pokazuje zab slonia. Gdyby nie powiedzial, co trzyma w rece, to bysmy nigdy nie zgadli. Slonik za to pozwala sie kapac. Widac, ile radosci sprawia mu strumien wody. A pozniej jak w piosence: kubek, pasta, szczotka, zimna woda... Tylko, ze szczotka najwieksza z mozliwych, wiadro - jak do sprzatania, mydlo - jakis plyn, ktory produkuje piane. Slon na odpowiednie komendy przewraca sie tak, ze pozwala umyc jeden boczek, drugi boczek, brzuch. Najwiecej radosci oczywiscie maja dzieci. W jednym z pomieszczen jest waga, slon czasami na nia wchodzi i mozna sie przekonac 'na wlasne oczy', ile takie zwierzatko wazy.

Malpki. Dalej sciezka w dol i idziemy do malpek. Malpki wypuszczone sa na wolnosc i zyja sobie na tutejszych drzewach, caly czas ktos stoi i obserwuje, jak sie zachowuja, nazywajac je po imieniu. Ta poszla do tej, ta bawi sie z matka, ta uciekla na sasiednie drzewo.

Orly. W dodatku lyse. Tzn. taka ich nazwa. Sa dwa, jeden nawet nam pokazal, wcale nie lysy, lepek z gniazda. Tutaj kolejne pokretla, gdzie dzieci moga sie pobawic. Do tego obszerna informacja, gdzie zyja, ile ich jeszcze jest itd.

Wilk meksykanski. Prawie ich juz nie ma. Tego tutaj nie udaje sie zobaczyc. Opisy polowan przypominaja filmy o Dzikim Zachodzie.

Foki i lwy morskie. Jest tak goraco, ze wskorczyloby sie do lwow, woda niebieska az zacheca, zeby to zrobic. Lwiatka za to pokazuja, co potrafia...

Duze malpy. Tutaj jest domek z duzymi malpami, znow gablotki, historie badan, boksiki, gdzie skacza sobie malpiska. My sie juz spieszymy, bo zalezy nam, aby dotrzec do kolejnej atrakcji dzisiejszego dnia, czyli...

Karmienie octopusow. Po naszemu osmiornic. W tym domku posiedzimy troche dluzej, raz, ze jest tu przyjemnie zimno, dwa dzieci znow maja niezla zabawe. Pani na oczach dzieci pokazuje, jak sie karmi osmiornice. Troche dalej plywaja meduzki. Dalej - ogromna stonoga afrykanska, dlugosci i grubosci mojego palucha wskazujacego. Do innych robaczkow, ktore maksymalnie przypominaja nasze karaluchy, tylko ze sa wieksze, nie ide. Niech Andrzej z dziecmi sobie sam patrzy. W kacie za to pajaki - nie za zadna szyba, tylko tak 'na wierzchu', pajeczyn mozna dotknac. Zaczyna sie ich karmienie, pani wszystko wyjasnia, dzieci zadaja setki pytan. Dalej stolik z mikroskopami, kto ma ochote poogladac 'z bliska' cuda, ktore tu sa - nie ma sprawy. W kolejnym kacie jest monitor, leca nieustanie na ograglo filmiki kilkuminutowe o zwierzatkach, ktore tu mozna ogladac. Nie chce sie wychodzic.

Male ssaki. Julcia az wstaje w wozku, zeby 'wykukac' zwierzatka, czasami trudno nam je znalezc, tak sie chowaja i tak potrafia 'upodobnic' sie do otoczenia (czy raczej na odwrot). Nam frjade sprawiaja zwierzatka, ktore w czesci przypominaja szczury, w czesci krety. Za szybka znajduje sie system korytarzy zbudowany z plastikowych, przezroczystych rurek.

Upal. Juz bardziej goraco to chyba byc nie moze. Jesli ktos ma ochote, to moze wziac prysznic, zraszacze do trawy sa tak ustawione, specjalnie, zeby ludzie mogli sie ochlodzic. Ma sie wrazenie, ze sie wchodzi w mgielke, ale przynajmniej dziala. Pelkowi bardzo sie podoba, efekt jest taki, ze cala glowe ma mokra. Dodatkowo kupujemy sorbet, jeden dla nas, drugi dla Pelka. Wszystko pomaga tylko na piec minut.

Chinczyk. Wracamy do hotelu. Znow cos nie tak z busikiem. Every 30 minut... slyszelismy wyraznie i Andrzej i ja. A tu, albo nam jeden przepadl, albo uciekl, albo nie przyjechal wcale. Po wyjasnieniach okazuje sie, ze to every odnosi sie nie do kazde 30 minut, ale kazda godzina x.30. :D Czyli busik jezdzi o tej porze co godzine. Idziemy do chinskiej knajpy cos zjesc. Jest tuz przy hotelu.
To byla ostatnia atrakcja dzisiejszego dnia.

Tuesday, August 15, 2006

Quiz

Czyje to nóżki?

Monday, August 14, 2006

26.07 - Duże (amerykanskie) muzea

26 lipca 2006, sroda, Waszyngton
sw. Anny

Imieniny. Wiem, ze bedzie po czasie, ale dzis sa imieniny Anny i staram sie pamietac o wszystkich bliskich i znajomych mi Aniach. Choc ta droga pragne zyczyc kazdej spelnienia marzen, radosci, ktora daje zycie, praca, przyjaciele.
Mysle o mojej ukochanej siostrze blizniaczce, o mojej mamie chrzestnej - cioci Hani, o cioci Hani z Obry. Dalej o aniao3, ktora odlicza dni do narodzin Stasia. Pamietam o Aniach z forum: Ani, Kolejnej Ance.
Mysle o Aniach, ktore naleza do innego swiata - o siostrze Andrzeja, o naszej Ani, o coreczce Zanety.
W Obrze pod figura sw. Anny, jak co roku, dzis bedzie Msza swieta.

W hotelu. O 7 mamy zejsc na sniadanie, o 7.45 mamy autobus spod hotelu, ktory zawiezie nas na dworzec, do centrum.

Sniadanie - do wyboru, do koloru. Pelek przejac inicjatywe i... nalozyl sobie 3 grzanki, 1 gofra, 2 slone buleczki. My za to patrzymy na oferte i do konca nie wiemy, co sie z czym je. Pawel ma istna wieze na talerzu, juz wiem, ze wszystkiego nie zje. Mamo to dla ciebie. I dostaje dwie slone buleczki. Jedna nadgryziona. Pelek pozbyl sie balastu... i poszedl dolozyc sobie muffinek (to taki rodzaj babeczek). Jedna laduje na moim talerzu. Andrzej uszczesliwil nas jeszcze papka, ktora wyglada nie najlepiej, nie wiem, czy to slynna owsianka, smakuje gorzej niz wyglada... tzn. nie smakuje. Jutro nakladam sobie ja i nie chce zadnych niespodzianek na talerzu.

Jedziemy busikiem do centrum. Bardzo wygodna rzecz, jesli idzie o oferte hotelu.

Waszyngton. Przed dworcem jest pomnik Kolumba. Stoi na dziobie statku i wita Nowy Swiat. Ten prawdziwy ;) a nie z Warszawy.

My idziemy dalej, czyli kierujemy sie na Kapitol. Tutaj zaczyna sie strefa, gdzie nie kazdy samochod moze wjechac, te ktore wjezdzaja przechodza kontrole z wykrywaniem bomb wlacznie.
Podziwiamy i idziemy dalej, dzis chcemy zwiedzic Air and Space Museum. To jeszcze wyszukalismy bedac w Polsce i z mysla o Pelku.

Air and Space Museum.
Przy wejsciu bramki jak na lotnisko oraz sprawdzanie zawartosci toreb. Nie mozna wnosic swojego jedzenia. Jest za to McDonald. :)

I zaczyna sie... rakiety, samoloty, przestrzen kosmiczna, astronauci.

Idziemy do symulatorow lotow. Pelek jest dumny, bo przechodzi test 'kreskowy', siega do krechy, ktora pokazuje, ze moze jechac z kims doroslym, ale do otwarcia symulatorow zostala godzina.
Pierwsza sala - historia samolotow, co rusz boksiki z ekranem, leci jakis film, wszedzie napisy, dzieki temu rozumiem, co mowia. Historia rodzenstwa Wright. Tylko ostatnia corka zdobyla formalne wyksztalcenie - uczyla pozniej w szkole. Na zdjeciach widac rodzicow, dzieci. Piatka rodzenstwa. Byla jeszcze dwojka blizniat, ale zmarla tuz po porodzie. Pierwsza mysl, ktora przychodzi to wdziecznosc, ze o zmarlych dzieciach w ogole wspominaja. Bracia Wright przyznaja, ze jesli ktos mial takich rodzicow jak oni oraz urodzil sie w Ohio, to nie mogl nie odniesc sukcesu.
Idziemy do rakiet. Jest 'nasz' Gagarin, Walentyna. Pelek stoi przy ladowniku z Marsa, jednym z trzech, ktore zbudowano, ten tu byl na ziemi i symulowal to, co sie dzialo na Marsie. Wszystkiego mozna dotknac. Idziemy do ladownika z ksiezyca. Julcia siedzi przy guzikach, ktore kieruja kamera ze srodka ladownika, zoom in, zoom out, <-, ->. Przy ladowniku stoi dwoch astronautow z flaga amerykanska, oczywiscie flaga, jak na ksiezycu, rozpostarta jest na drucie.
Obok sala pokazujaca historie astronomii. Jest nasz Kopernik, nawet napisali, ze byl Polakiem. Tutaj sa lunety, przez ktore mozna popatrzec na ksiezyc.
Kolejny 'zabawowy' eksponat, to monitor pokazujacy temperature ciala, czarny kolor oznacza zimno, czerwony - cieplo. Moje palce, nos, usta sa czarne, u Pelka podobnie. Andrzej za to caly cieply. Ale to wiedzielismy bez monitorka. Julcia za to idzie do 'organow'. Mozna pograc, nad 'organkami' wyjasnienia dotyczace dlugosci fal, barw itd. Raj dla dzieciakow. Dla rodzicow rowniez.
Kolejna sala - IMAX. Dalej - planetarium.

My za to wracamy do historii lotnictwa, sala z I wojna swiatowa. 'Zrekonstruowane' okopy, zdjecia spod Verdun. W jednym z boksikow monitor i wyswietlany film. Jest to wywiad z ostatnim amerykanskim weteranem I wojny swiatowej, nagrany w 1991, mial wtedy 96 lat. Przy zdjeciach z Verdun mysle o moich pradziadkach Ignacym i Stanislawie, o obrazku st. Stanislau wiszacym w sypialni. Ciekawe jak dlugo w nastepnych pokoleniach bedzie pamiec o nas?

Mozna rzec, ze jest to amerykanskie muzeum narodowe, podstawowa informacja, ktora sie otrzymuje to to, ze jestesmy swietni i wspaniali. Byc moze jest to dobry marketing muzealno-historyczno-propagandowy, ale robi wrazenie.

W sali poswieconej II wojnie swiatowej scianka z wycinkami gazet, 'Nazis Invade Poland', The Washington Post z 1.09.1939. W te wycinki wlozony jest monitor, gdzie na okraglo leca filmy z kronika filmowa. Ichniejsza. Jestesmy swietni, wspaniali.
Dalej Japonia, Wietnam.

Na koncu sala 'artystyczna'. Artysci o podboju kosmosu. Prawie jak epoka realnego socjalizmu,
Kubiczny astronauta. Kolejny obraz przedstawia 'sale dowodzenia' startu rakiety. Portrety astronautow, lotnikow.

Muzeum ma dwa pietra dla zwiedzajacych. Moje chlopaki wjezdzaja na gore schodami ruchomymi, innych nie ma. Ja z Julcia winda. Guziki wciska ktos z obslugi. Hello, good morning? Jak sie pani podoba nasze muzeum? Do tego usmiech, dzieki ktoremu robi sie jeszcze milej.

Zostal nam do zwiedzenia jeszcze jeden przybytek, czyli lazienka. W kazdej damskiej jest miejsce na przewiniecie dziecka. W niektorych meskich, jak pokazuja znaczki, bo ja tam nie wchodze, rowniez. Do tego dodatkowy pokoj do opieki nad dzieckiem. Mozna przewinac i w spokoju nakarmic.

Wychodzimy z klimatyzowanego muzeum na zar. Bo to juz nie upal. Idziemy do ogrodu rzezb. Dla Pelcia i tak najwieksza atrakcje stanowi... fontanna.

My idziemy dalej czyli do Muzeum Historii Naturalnej.
Znow bramki, sprawdzanie toreb, wszystko wyciagamy. W butelce mamy zrobiona herbate mietowa. Mozemy wypic przed muzeum lub wylac lub wyrzucic calosc. Wpuszczaja tylko z woda. Ok. Jestesmy w srodku. Na samym dole w centrum wita nas slon. Kierujemy sie w strone Afryki. Z glosnikow slychac odglosy burzy. Mamo, mamo, boisz sie burzy?! Tradycyjne eksponaty i te mniej. W podlodze sa ekrany, caly czas sa jakies filmiki. Julci bardzo sie podoba chodzenie po nich. 'Przeszlismy' po nich dobre kilkanascie minut. Wszedzie napisy dotknij, pociagnij, sprawdz, wcisnij guzik. Pytania - po odpowiedz trzeba siegnac. Hipopotam plywajacy w wodzie, gdy sie pociagnie za raczke, woda znika.
Jest tez pokoj dla dzieci, gdzie mozna zostawic dziecko pod opieka innych osob. Ksiazeczki, eksponaty, mikroskopy, troche jak w przedszkolu, ktore byloby b. edukacyjne. Stroje do przebierania sie, lustra, globusy, szkieleciki, wypchane zwierzatka. Taka sala do biologii, gdzie mozna wszystkiego dotknac (i nie dostac uwagi do dzienniczka), tylko ze dla zupelnych maluchow.
Stamtad idziemy do 'kina' czyli salki, gdzie mozna obejrzec film o ssakach. Jestes owlosiony? masz w uchu kosci? karmila cie mama mlekiem? To jestes ssakiem. Pelek oglada najpierw z Andrzejem, pozniej drugi raz, juz sam, w pierwszym rzedzie, razem z amerykanskimi dziecmi. Siedzimy sobie troche dalej, z boku na laweczce, Julka spi w wozku i... Pelek wydaje sie taki duzy. Kiedy to minelo?
W sali 'wiecznej zimy' jest z metalu zrobiona wiewiorka, ktorej mozna dotknac, aby przekonac sie, jaka ma temperature zahibnerowane zwierzatko. Dalej zabawka z pieskami, bialym i czarnym i spadajacym sniegiem (jak u nas kule, ktore sie patrzasa i pada snieg), tego bialego zupelnie nie widac. Pelek najpier 'robi burze sniezna' a pozniej czeka az sie wszystko na tyle uspokoi, zeby mozna bylo znalezc bialego pieska. Niezla zabawa. Nam tez sie oczy smieja.
Idziemy dalej, czyli do zwierzatek prehistorycznych. Mozna sie poczuc jak w Jurajskim Parku. Na gorze muzeum wszystko, co by moglo zainteresowac geologa, kamyczki, mineraly, diamenty. Wszystkiego nie udalo nam sie zobaczyc, ogrom tego wszystkiego poraza, tu trzeba by miec tygodnie a nie godziny na zwiedzanie. Mnie najbardziej porusza to, ze dzieci tu sa mile widziane, ze to dla nich, ze wlasnie naucza sie poprzez pytania, rozmowy, okrzyki zdziwienia a nie w muzeum nalezy byc cicho, ze mozna dotykac wielu rzeczy do woli, ze guziki, kolka, drazki sprawiaja, ze czlowiek, maly czy duzy, bawi sie tym wszystkim. Wiedza mimochodem sama wchodzi.

Wracamy na dworzec, bo stamtad odjeadza busik do hotelu.

Po drodze zatrzymuje sie przy nas policjant. W pierwszej chwili myslimy, ze cos nie tak zrobilismy, nie w tym miejscu przeszlismy, a tu sie okazalo, ze pod Kapitolem jezdzi sobie taki patrol i dzieciom rozdaje... odznaki policyjne. Tak wiec dzieciaki, nawet mala Julcia, zostali mianowani na junior policeman i obklejeni odznaka.

Na busik czekamy dlugo, na upale. Nie wiemy, czy przegapilismy jakis czy nie. Dzis rano chyba dobrze uslyszelismy every half hour. O 15 busika nie bylo, przyjechal o 15.30. W internecie marudzili, ze czasami z busikami cos jest nie tak, ale wolalabym sie o tym nie przekonywac na wlasnej skorze z dwojka malych dzieci przy takich upalach.

Do hotelu docieramy zmeczeni, ale wrazen bylo sporo.

25.07 - poznajemy uroki kolei amerykanskich

25 lipca 2006, wtorek, Greensboro - Waszyngton
sw. Jakuba

O 8 ma przyjechac Chigogidze po nas i odwiezc na stacje.
Sniadanie, dzieci wyszykowac, spakowac sie.
O 8 zostaje mi tylko umycie naczyc po sniadaniu.

Zaczyna sie nasza wycieczka do Waszyngtonu. Z jednej strony - mozna by zostac w Greensboro i 'obadac' teren, z drugiej, pewnie bedzie kosztowac to wiecej wysilku, jedziemy dalej. Tak naprawde powoli zaczyna docierac do mnie rzeczywistosc, w ktorej sie znalezlismy, a dotrze... pewnie tylko w jakiejs czesci prez te 10 miesiecy. Byc moze to jedyna nasza okazja do zobaczenia Washington, DC.

Dworzec. Zaczyna sie od nadania bagazu, takie tutaj panuja zwyczaje, ze bagaz sie oddaje. Julka tez wchodzi na platforme, na ktorej kladzie sie walizki. Hej, mala, czy ty tez chcesz pojechac jako bagaz? Nasz pociag ma 15 min. spoznienia. Wejscie na perony jest zamkniete. Inaczej niz u nas. Mamy czekac w poczekalni. Na szczescie dworzec jest nowy, wiec czysty. ;)
Obok nas grupa niepelnosprawnych. Kazda osoba ma swojego opiekuna. Wygladaja normalnie, tzn. nie jak z pierwszych stron okladek kolorowych gazet: zwykly kucyk, krotkie spodenki, zmeczone twarze.
Oglaszaja, ze nasz pociag ma godzine spoznienia.
Czas powoli nam mija, Pelkowi Andrzej czyta, a ja sobie biegam za Julcia. W koncu wpuszczaja na perony. Przy wejsciu informuja nas (na jakiej podstawie?), ze mamy kierowac sie do 5 lub 6 sektora. Najwieksza niewiadoma stanowia dla nas miejscowki, bo o nich na biletach nie ma w ogole mowy. Na peronie okazuje sie, ze siadla sygnalizacja swietlna i pociag spozni sie o kolejna godzine. :D Cos mamy pecha do amerykanskich srodkow lokomocji.

Pociag. Przyjezdza pociag i tajemnica miejscowek sie wyjasnia. Wagon (ang. car) jest z 'lotniczymi' miejscami. Na poczatku kazdego wagonu sa fotele ustawione na przeciw siebie, czyli moga usiasc 4 osoby, ktore beda mogly sie widziec. Pan konduktor widzac, ze jest nas czworka wysyla nas na to poczworne miejsce. Julcia zasypia. Pelcio slucha "Biblii dla przedszkolakow". Na sasiednim poczwornym miejscu siedzi babcia z dwiema wnuczkami (Murzynki). Ta mlodsza ma ogromna ochote pobawic sie z Julcia - Baby, baby - wola. Pokazuje jej ksiazeczke o czerwonym kapturku, robi amerykanska wersje 'a ku ku' (peek-a-boo). Gdy pociag zatrzymuje sie na dluzej - przerwa na papierosa na zewnatrz. Mijaja kolejne godziny. Wszyscy jestesmy zmeczeni. Ide z Pelkiem do Warsa. Pelek za to energii ma za wszystkich. Nie biegaj. Do moich prosb dolacza sie ktos z obslugi: Don't run, walk. Mielismy byc o 17, dojechalismy po 20. Teraz czeka nas odebranie bagazu - kolejne 1/2 godziny czekania. O 21 zamykaja wszystkie stoiska z jedzeniem. Na to tez sie spozniamy. Gdy juz mamy wozek (nadany jako bagaz), na ktory musielismy pokazac kwitek z biletu dochodzi 21. Bez wozka z dziecmi trudno sie poruszac.

Taksowka. Idziemy na taksowke do hotelu. Przynajmniej tu jest wszystko ok. Tzn. prawie. Kierowca wyglada normalnie, przyzwoicie. Placimy kilkanascie dolarow (nocna taryfa, kazda osoba to oplata dodatkowa, kazda sztuka bagazu rowniez), Andrzej placi 100, bo nie ma drobniejszych a reszte dostaje z 20. Na szczescie szybko sie zorientowal, ze cos jest nie tak.

No to witaj miasto Waszyngton CD. Ogladane noca, przy swietlach samochodow, lamp, neonow - robisz wrazenie.

Sunday, August 13, 2006

24.07 - Jaka torbe pan wybiera?

24 lipca 2006, poniedzialek

Rano pobudka o normalnej godzinie, bo o 6.30. W koncu cos normalnego. Od wstania do wyjscia poprzez normalne sniadanie wspolnie przygotowane z Pelciem mijaja prawie trzy godziny. Wychodzimy razem - Andrzej idzie na UNCG a my na plac zabaw.

A tam pusto...

Gdy wracamy spotykamy mame z 4 dzieci. Robimy zakupy, obiad... Tym razem nalesniki. Pamietam, zeby nie smazyc na syropie.

Nasze zagadki. Dzis w sklepie Andrzeja kasjer pytal, jaka torbe chce - tzn. tyle zrozumielismy. Czasami jest roznie, ale idzie coraz lepiej. Palcem pokazal na plastykowa, ale kasjer i tak zapakowal w papierowa, a tej nie wezmie sie za ucha, nie powiesi na wozku, tylko sie niesie od spodu, majac dwie rece zajete. Niepocieszony byl Pelek, bo jego ulubiony sposob podrozowania, czyli na barana, tym razem byl nieosiagalny. W domu gospodarza dopytujemy sie o co chodzi z torbami. Tutaj jak jest wybor to sie pytaja, domyslnie pakuja w papierowe.

Gospodarz przyjechal z pieskami. Pieski sa duze, ladne, rasowe... Julcia tylko pospala sobie wieczorem godzinke, zbudzil ja Pelek, ktory szedl spac po niej i sie mala rozbudzila. Mija druga godzina jej 'szalenstw' i nic nie wskazuje, ze kiedykolwiek pojdzie spac. Pieski jej sie bardzo podobaja, miski z woda dla psow rowniez. Oj widze, ze bedzie trudno.
Tylko, ze jeden piesek widzac w osobie Julci (no wzrostu sa porownywalnego) skoczyl na nia raz, potem drugi. Adrian - wlasciciel - zdecydowal, ze pieski wroca tam, skad przyjechaly, czyli do Sophie, zony Adriana.

A jutro jedziemy na tygodniowa wycieczke do Waszyngtonu.

23.07 - Poznajemy dalej

23 lipca 2006, niedziela

(ta czesc blogu zostala przepisana z papierowych notatek, gdy dostep do komputera byl nierealny)

Dzieci maja swoje wlasne zdanie, kiedy najlepiej wstac i niestety dorosli, czyli rodzice, musza sie do tego dostowac, niezaleznie od tego, czy chce im sie spac, czy sa jakies racje przemawiajace za tym, zeby jednak nie przerywac blogiego stanu potrzebnego na regeneracje organizmu.
Tym razem 'budzik' zadzwonil o 4 nad ranem. To Pelek. Ja tak mam dobrze, bo razem z Julcia, ktora budzi sie co 20 minut dosypiamy tak do 5.30.

2 lyki liturgiki. Na Msze swieta idziemy do naszej parafii, na 10. Przy wejsciu sluzba ladu, czyli panowie ubrani w garniturach, z plakietkami przypietymi do marynarek z informacja, kto jest kto i jaka posluge pelni w liturgii, wskazuja wolne miejsca i kazdemu wreczaja biuletyn - info o parafii, kilka tekstow, ogloszenia parafialne, tygodniowy rozklad jazdy i teksty dot. liturgii danej niedzieli. Pelek dodatkowo dostaje gazetke dla dzieci. W Mszy uczestniczy tez diakon - nie wiem tylko, czy swiecki czy po swieceniach, starszy juz pan. W procesji wejscia niesie Ewangeliarz. Melodie czesci stalych, piesni - na zupelnie inne melodie, ale mam nadzieje, ze to kwestia kilku tygodni i sie osluchamy, przyzwyczaimy i... nauczymy. Na razie wszystko 'uderza po uszach' i dziwi, dziwi, dziwi. 3 forma aktu pokutnego - tyle rozumiem. Kazanie za to juz mniej, ale Julka byla dosc absorbujaca i nie chcialo jak w Polsce, w takiej sytuacji, wlatywac jednym uchem. Modlitwa Eucharystyczna od Sanctus cala przekleczana - w Polsce jest to juz rzadkoscia. Spiew prowadzi kantorka, czasami mam wrazenie, ze jestem w operze. Tak przygotowanych spiewow u nas nie ma. Troche inaczej tez wyglada posluga darow. Koszyczki sa na takich dlugich dragach, zeby kazdy mogl w lawce siegnac, najpierw zbierana jest skladka, a pozniej idzie procesja z darami, zawartosc koszyczkow wrzucana jest do jednego duzego kosza (takiego jak na bielizne), idzie rodzina, dary niosa zarowno rodzice jak i dzieci. Gdy ma ruszyc procesja ministrant idzie z krzyzem na koniec kosciola i stamtad ruszaja. Na Pater Noster ludzie rozkladaja rece - Julka tez. :D. Sam kosciol - bardzo tradycyjny, z witrazami, kolumnami. Piekna Pieta, w jednym z bocznych oltarzy obraz Jezusa Milosiernego, tuz obok portret siostry Faustyny. Tak, jakby kawalek Polski byl z nami tutaj w Greensboro.

Zrobil nam sie taki leniwy dzien. Andrzej nie idzie do pracy, spacer, zabawy wspolne z dziecmi, komputer wylaczony.

Nasze wpadki. Andrzej konczyl dzis przygotowywac obiad. Mial tylko usmazyc kotlety. Nie sprawdzil, na czym smazy... wygladalo jak olej, ale nim nie bylo. Gdy syrop kukurydziany zaczal mu sie... to wtedy siegnal po etykietke.

Po obiedzie poszlismy na uniwersytet sprawdzic poczte.
Wracamy na piechote. Po drodze jest wypozyczalnia kaset video, DVD. Gdy wchodzimy - szukamy jednej bajki dla Pelka - to od razu nam sie przypomina film Clerks, tutaj podobnie siedzi takich dwoch za lada i chyba boimy sie do nich odezwac. Moze sie spytamy o kasete? Wiesz, nie mam ochoty. Doskonale rozumiem mojego Meza.

A w 'naszym' ogrodku, po powrocie do domu buszuja sobie dwie wiewiorki. Te tutejsze sa szare. :)

Dzieciaki ida w miare szybko spac. Zobaczymy, o ktorej jutro zrobia nam pobudke.