Friday, February 16, 2007

4-10.02

4 lutego 2007 roku, Niedziela

Na Mszę idziemy osobno, bo dzieci jakieś bardziej smarkające.

Andrzej był pierwszy i tylko jak wrócił, to powiedział, żebym się nie zdziwiła kazaniem, bo będzie dziwne: wiesz, jak ci od świeczników. To już chyba się stanie naszym domowym powiedzonkiem. Któregoś wieczoru Andrzej przeskakiwał z kanału na kanał i przy jednym z lokalnych zaczął pękać ze śmiechu. Program był jak najbardziej religijny, siedziało sobie trzech panów, a raczej młodzieńców, byli ubrani w ubrania charakterystyczne dla Arabów, w tle kolorowe chmurki, obok nich ogromny świecznik pięcio- czy siedmioramienny, w rękach Księga i wygadywali na homoseksualistów. Wyglądało to jak program satyryczny, ale było najzupełniej poważnie. Stylem przypominało 'płatne ogłoszenia wyborcze' emitowane w programie TVP przez lokalnych działaczy, tylko bardziej kolorowe i głośne, i ciekawsze.

Siedzę koło b. starszej już pani. Delikatny makijaż, bransoletka, broszka z damą kameliową - dokładnie taką samą, jaką można zobaczyć i w Polsce... Z jednej strony można powiedzieć, że nic jej nie różni od b. starszych pań w Polsce, z drugiej strony - cała przepaść (czy może lepiej cały ocean?). Dziś w czytaniach o powołaniu, więc jedna z pieśni to "Barka". Śpiewam po naszemu. Już po Mszy b. starsza pani pyta się, w jakim języku śpiewałam. Okazało się, że jak była małą dziewczynką, to chodziła do polskiej szkoły, wszystko już zapomniałam. Tłumaczę pani, jaki jest związek pomiędzy "Barką" a Janem Pawłem II.

A kazanie rzeczywiście specyficzne. Z sąsiedniej miejscowości przyjechał kapłan, ma u siebie kaplicę z nieustanną adoracją i namawiał ludzi do zadeklarowania się do jednej godziny w tygodniu modlitwy przed Najświętszym Sakramentem. Ale jak namawiał! Całym sercem, pełnym głosem, co rusz przerywając kazanie majestatycznym pokazywaniem na Tabernakulum. W trakcie kazania służba ładu przeszła przez kościół rozdając kartki i ołówki. Za chwilę przeszli jeszcze raz zbierając już uzupełnione. Dużo ludzi włożyło te kartki do koszyczka. W pamięci zostanie mi historia kobiety, która kiedyś przyszła do tego księdza i powiedziała: ojcze 10 lat temu był ksiądz u nas w parafii i opowiadał o modlitwie przed Najświętszym Sakramentem, od tamtej pory raz w tygodniu modlę się przez godzinę, zmieniło się zupełnie moje życie, ale nie tylko moje, ale i całej mojej rodziny.
Tych wpisanych deklaracji Amerykanom trochę zazdrościłam.
Przed oczami mam moją dawną parafię, jedna z grup parafialnych raz w tygodniu miała adorację po Mszy świętej, ksiądz wystawiał Pana Jezusa i... uciekał. Po godzinie wracał, żeby Go schować. Smutno to wyglądało.

Kieruję się do wyjścia, a tu nasza znajoma Penny, stoi sobie z dwiema Amerykankami, tzn. panie są amerykańskich, sporych rozmiarów. Następuje przedstawianie i okazuje się, że matka tej starszej to Polka. Coś dziś moje 'wyczucie' narodowości kiepsko działa.

Julcia na Boże Narodzenie dostała układankę z 24 kawałków - o słoniu Hortonie. Dziś całą ułożyła! Na początku myślałam, że za trudna, ale nie...

Po południu jedziemy do Bellów - on pracuje z Andrzejem, ona jest dentystką. Zdjęcia ze spotkania można obejrzeć tutaj.

Pani domu podała zupę włoską (toskańską) i chleb domowego wypieku.
Wśród składników na zupę znalazło się (jaki tu rodzaj powinien być?) niewidadome nam 'kale', nawet 'na oko' nie byliśmy w stanie odgadnąć polskiej nazwy, dopiero w domu, przy pomocy słownika, roślina okazała się być najzwyklejszym jarmużem.
Za to chleb jest bez zagniatania, sekret udanego wypieku kryje się w użyciu dużej ilości wody oraz długim rośnięciu ciasta. I jestem z siebie dumna, bo metodą prób i błędów sama doszłam do takich 'wynalazków' przy wypieku naszego domowego chleba.
Santiya zrobiła jeszcze - specjalnie z myślą o Pełciu - galaretkę.
I zupełna niespodzianka - spodziewają się dziecka. Termin na kwiecień, a my dopiero teraz się dowiadujemy.

Wychodzimy wieczorem do samochodu a nad nami rozgwieżdżone niebo. Bellowie mieszkają już pod miastem, więc mogą sobie niebo z gwiazdami podziwiać...

5 lutego 2007 roku, poniedziałek

Pełcio kaszlał całą niedzielę, kaszlał i wieczorem, kaszlał w nocy... Biedny z tego kaszlu aż zwymiotował. Tak więc dziś mam dzień podwójnej radości i oboje dzieciaczków w domu.

A ja mam dziś test na łacinie, na który nie miałam kiedy się uczyć. Andrzej przychodzi o 10, mam więc godzinę na jako-taką powtórkę.

6 lutego 2007 roku, wtorek

Do przedszkola maszerujemy całą trójką. Dziś w ramach zajęć artystycznych dzieci malują wałkiem. Jula też!

W czasie drogi do przedszkola spotkaliśmy gadatliwego Murzyna. Chyba całą drogę rozmawiał z panią kierowczynią. Przy okazji pada pytanie o zajęcia mojego męża. To widać, że on jest naukowcem. Prawie wszyscy kierowcy nas kojarzą, ale ta pani jest szczególna, co jakiś czas ma jakieś prezenty dla dzieci, macha do nas z ulicy, jest strasznie miła. Dziś zamiast niej nawija Murzyn. Opowiadają o szkole, o zdolnych kolegach... Pani też podaje przykład jakiegoś b. dobrego ucznia z jej klasy, który dziś stoczył się na dno, jest alkoholikiem. Czy możesz sobie to wyobrazić? Po amerykańsku odpowiadam, że trudno w to uwierzyć, ino na myśl przychodzi mi mój nauczyciel matematyki, kilku kolegów po olimpiadzie, którzy studiów nie skończyli i robi mi się smutno.
6 lutego 2007 roku, środa

100% na teście, A+ i pochwała very nice. W życiu mi tak dobrze nie szła nauka języka obcego.

Przed Julkowym spaniem idziemy na spacer po kampusie. Wchodzimy do księgarni i wsiąkamy... Na dworze jest okropnie zimno a tu przytulnie. Julcia siedzi przy stole i też 'czyta'. Nagle wchodzi do księgarni 'gadatliwy Murzyn', spotkany wczoraj w autobusie i zaczyna... że zauważył Julkę przez okno, że wygląda jak lalka, tak nieruchomo siedziała przy stole... Nagle dociera do mnie fakt, że zaczynam rozumieć nawet gadatliwych Murzynów.

Z księgarni wychodzimy ze słownikiem obrazkowym do nauki hebrajskiego. Julce najbardziej podoba się zielony ufoludek z obcej planety w czerwonym kubraczku z czterema rękoma.

Julka powoli zaczyna mówić, najczęściej po swojemu, ale i tak pojawiają się słowa, które są zrozumiałe nie tylko dla nas.
1) mama - słowo to ma wiele znaczeń, oczywiście wskazuje na matkę, ale także na mleko, jak i na część garderoby, a dokładniej biustonosz
2) tata - i tata muszę to napisać, prowadzi tutaj kampanie pt. 'czyja jesteś?', oczywiście uczy jej odpowiedzi, która jemu najbardziej przypada do gustu, czyli 'taty'
3) ball = piłka, gdy oglądamy książeczki i jest tam narysowana piłka, to zawsze słychać 'ball'
4) fish = ryba, wymawiane bardziej jak 'siś', na dworze wiele studzienek kanalizacyjnych ma narysowaną rybę, z daleka Jula potrafi krzyczeć
5) bubbles = bańki, bańki mydlane to jest hit w przedszkolu, wszystkie dzieci uwielbiają bańki, na dworze stoją małe urządzenia do puszczania baniek i Julka, jak tylko wyjdziemy, to krzyczy 'bubbles'; kilka dni temu, nawet, gdy ją odbierałam z przedszkola, to Katrina (przedszkolanka) mówiła, że Julka mówi bubbles, to takie słodkie
6) amen, wymawiane 'am', do tego złożone rączki

Na 5 idziemy z Julą odebrać Pawła z przedszkola, a ten marudzi, że nie chce iść, bo jest Jovan. Masz babo placek, za chwilę odjedzie nam ostatni autobus, a ten zdjął buty i nie chce się ruszyć.
Jakoś udało się go przekonać, ale na autobus trzeba było biec (Pełko na ręku, Julka w wózku), no dzielna jestem, czasami.

8 lutego 2007 roku, czwartek

Bawię się wieczorem z Julią, gonię ją po pokoju i krzyczę: Jula, ja cię zaraz zjem. A na to Paweł:
- Jedz, jedz, nie będziesz głodna.

Paweł biega po pokoju i krzyczy: my goodness! Przyniósł z przedszkola ileś zwrotów, których na pewno od nas się nie nauczył.

9 lutego 2007 roku, piątek

Odbieram Pełcia z przedszkola, w piątki zazwyczaj Andrzej chodził, ale dziś nie mógł. Jedziemy busikiem, a pani kierowczyni - inna niż sprzed kilku dni - pyta, gdzie twój mąż? Trudno z dwójką dzieci na kampusie się nie wyróżniać. Jedziemy do domu a Pełcio przeżywa jutrzejsze atrakcje. Dzieci mianowicie wieczorem idą do przedszkola, a my, pierwszy raz od wieków, idziemy na kolację. Będą dwa dziwactwa - opowiada Pełcio - jedno dziwactwo jest takie, że idziemy w sobotę, gdy w soboty przedszkole jest zamknięte, a drugie dziwactwo jest takie, że idziemy tam o 5, a normalnie o 5 wracamy do domu, widzisz mamo te dwa dziwactwa? Dwa dziwactwa! Ha, ha!

W przedszkolu za to było dziś szkolenie przeciwpożarowe - dla dzieci. Była pani ubrana jak clown, w kolorowej peruce, żółtych spodniach na zielonych szelkach, w skarpetach kolorwych w paski. Załapałam się w trakcie, gdy przyniosłam Pawłowi lunch, Pełcio stał na środku i trzymał jedną z cyferek numeru alarmowego. Dzieci mają zapamiętać, że jak złapie je ogień, to należy się położyć na ziemi, zasłonić twarz rękoma i turlać. Do tego wszystkiego jest pies, dalmatyńczyk, który wszystko pokazuje, mnóstwo śmiechu i zabawy. Na zakończenie wszyscy dostają odznakę, kolorowankę i można przybić pione ze strażakiem. Przyjemność ta nie omija nawet Julci.

A na łacinie za to dziś inna atrakcja. Ludzie chodzą tu ubrani... powiedzmy inaczej. Są 'normalnie' ubrani i 'dziwnie', tych ostatnich chyba więcej niż na naszych ulicach, ale trudno też definiować też jakieś normy. Zazwyczaj mnie inności nie ruszają, ale nie mogę się oprzeć, żeby nie opisać koleżanki z grupy: miała na sobie dżinsy, podarte i to dość mocno, pod spodem damskie kalesonki zakończone koronką (tutaj popularne), T-shirt zielony, na to żółta sportowa koszulka i jeszcze jedna czerwona, do tego marynarka brązowa w kratkę i ogromne perły. Ania zawsze marudziła, że się ubieram, jak papużka, ale trzeba przyjechać tutaj i sobie pooglądać tutejsze dziwactwa.

10 lutego 2007 roku, sobota

Przed południem Tata jedzie do centrum handlowego zrobić zakupy. Robimy listę zakupową i Pełek zażyczył sobie roślinki, która rośnie na takim kiju. Konkurs dla czytelników, o co chodziło Pawłowi? Myśmy się domyślili.

Po południu idę z dziećmi na spacer, na boisku do baseballa trening miejscowej drużyny. Panowie wyglądają b. malowniczo. Nadal nie wiem, o co chodzi w tej grze, podziwiam, jak oni rzucają prawą reką, łapią lewą, jak w zegarku, pan odbija piłkę kijem, jakby od niechcenia... muzyka z megafonów, siedzimy jako jedyni na trybunach, słońce pięknie przyświeca, choć jest zimno... po prostu pięknie.

Dzieciaki wieczór spędzają w przedszkolu a my trafiamy do japońskiej knajpy. Paweł, tradycyjnie, nie chce wracać do domu.

Thursday, February 15, 2007

28.01 - 03.02

30 stycznia 2007 roku, wtorek

Dziś mam dyżur w przedszkolu i idę tam z mocnym postanowieniem wyjścia, jak tylko Julka się zbudzi – czyli pomiędzy drugą a trzecią. Jak to bywa z mocnymi postanowieniami – wszystko diabli wzięli – Julka zbudziła się tuż przed trzecią, Pełek ma jakiś gorszy dzień i o trzeciej ląduje u mnie na kolanach... z płaczem. W efekcie, po przebudzeniu się Julci siedzę z dwójką płaczących dzieci. Matka-Polka... nic dodać, nic ująć. Paweł do końca dnia zostaje u roczniaczków, a ja z dziećmi. Przedszkolanki kwitują tylko bad day, każdy ma do nich prawo, nawet dzieci... Nie mam serca iść do domu.



Wczoraj nauczyciel zapowiedział exam (po naszemu kolokwium) z łaciny i miałam się uczyć...


Dzisiaj Julka malowała łapkami, farby zmywalne, więc bez problemów, a ile frajdy, aż jej zazdrościłam.

31 stycznia 2007 roku, środa

Andrzej wraca z przedszkola po odebraniu Pełka z kilkoma historiami, jedna to bajka Jovana a druga info o panice, bo jutro ma spaść śnieg. I dlatego zamykają szkoły i przedszkola. My się śmiejemy, jakby ktoś żarty sobie stroił.



A poniżej fragment listu do Oli z przedszkolnymi newsami. Na poprawienie humoru tym wszystkim, którzy mają dziś gorszy dzień.


"Bylem wczoraj w przedszkolu w porze lunchu. Przyszedlem jak wszystkie dzieci, oprocz JoJo i Dennisa, byly juz po jedzeniu. Siadali wlasnie, zeby posluchac ksiazeczki - ktora czytala Ashley - o sniegu. Najpierw bylo odczytywanie tytulu "SNOW" z okladki - literka po literce. Przy "S" zrobil sie harmider, bo niektore dzieciaki zaczely krzyczec, ze maja "s" w imieniu. Podziwialem, jak Ashley ich uciszyla: powiedziala, ze kto ma "s" w imieniu, to ma dotknac nosa. Jak sie dotyka nosa (albo mysli, czy powinno sie to zrobic), to sie nie krzyczy, prawda? Tak samo z "n" (czola), "o" (kolana) i "w" (policzka). Pawel dotknal policzka (tlumaczylem mu, co sie dzieje).

Ksiazeczka byla o sniegu, bo dzis w Greensboro spadl (po raz drugi) snieg. Tzn. pada od godziny, prognoza jest ze popada jeszcze w ciagu dnia. Nic wielkiego, bedzie moze pare centymetrow. Ale zajecia we wszystkich szkolach, wlaczajac w to moj uniwersytet i dzieciakow przedszkole - odwolali. Wpadaja tu w panike na widok odrobiny sniegu.

Potem bylo najlepsze. Rano Ashley bierze ktores z dzieci na bok, gdzie zapisuje bajke przez nie podyktowana. Potem, po ksiazeczce, bajka jest odczytywana, a potem dzieci robia "teatrzyk", odgrywajac te bajke. Wczoraj byla bajka Jovana. Ashley zaczela, ze nie jest to typowa bajka, ma "scary moments" i nie ma w niej ksiezniczek (jak rozumiem, dotychczas zawsze byly). Jovan byl z bajki strasznie dumny, a szla ona mniej wiecej tak:

Byl sobie chlopiec, ktory nie mial mamy, nie mial taty i nie mial siostry. Bo policjant przyszedl i wsadzil jego rodzicow do wiezienia. Potem przyszedl drugi policjant i wypuscil ich z wiezienia. Ale przyszedl strazak i wsadzil ich do ognia. Potem przyszedl policjant "and made them better". Potem przyszlo dwoch piratow, zastrzelili ich i obcieli im glowy. Potem przyszli policjanci i zabrali ich do szkoly, ale byli "very frustrated", przez te uciete glowy. Potem wsadzili ich do wiezienia. Potem pan w duzej ciezarowce wypuscil ich z wiezienia. A potem "volcano shot them all".

Jak bajki braci Grimm, co nie? Jovan podzielil tez role, siebie dumnie (bardzo!) obsadzajac w roli piratow. Pawel zostal obsadzony w roli strazaka. Trzeba dodac, ze Pawel z Jovanem w przedszkolu to najlepsi kumple i bawia sie glownie ze soba. Tylko czy to dobre towarzystwo? :)

Ashley mowila, ze Pawel wczoraj na pytanie "do you have your gloves" odpowiedzial "no, at home". Pawel rozumie juz wszystkie tego typu pytania, ale dotychczas odpowiadal tylko "yes" lub "no"."

Sunday, February 04, 2007

22 - 27.01

22 stycznia 2007 roku, poniedziałek

Dzisiejszy dialog z Pawłem:
- Sprzedać ci pieniądze?

- A za ile?

- Za nic!

T
akie interesy to ja mogę robić.

I drugi:
- Będzięmy spiskować pisakami?

- A jak się spiskuje pisakami?

- Na kartce papieru!


D
ziś na łacinie dokonałam odkrycia - ale to tylko moja głupota wychodzi. Do przetłumaczenia był fragment o tym, jak niejaki Sejanus (po polsku Sejan) został przyjacielem Cezara Tyberiusza. Panowie sobie siedzieli na wsi i jedli w spelunce tzn. w jaskini. Nagle, gdy... z łaciny na angielski wyszło mi, gdy spadła buzia, zapadła się buzia czy usta... no nic oni jedli, ruszali szczękami, więc jakby nie było buzie otwierali i zamykali... może o to chodzi, os, oris = mouth = usta, zostawiłam na później, żeby do tego wrócić, ale nie było to aż tak ważne, nie wróciłam... A na zajęciach, gdy wspólnie tłumaczyliśmy dotarło do mnie, że to ichniejsze os to nie buzia. Już w domu sprawdziłam, że mouth to także wejście do jaskini. I zagadka mi się wyjaśniła. Wejście się zapadło a nie szczęka opadła, głupolcu jeden.

23 stycznia 2007, wtorek

Andrzej dostał zaproszenie do Izraela, wszystko wskazuje na to, że do Polski wrócimy na dwa tygodnie (maksymalnie) i jedziemy dalej. Jestem przerażona tym, że tam wszystko jest po hebrajsku na dodatek w jakimś robaczanym zapisie. Oglądaliśmy zdjęcia z Ber-shevy i rozśmieszają nas choćby szyldy - żadnego nie jesteśmy w stanie odcyfrować.

Dla osób wybierających się w najbliższych miesiącach do Izraela proponujemy naukę hebrajskiego, można zacząć, tradycyjnie, od nauki alfabetu. Lekcje są obrazkowe i łatwe do zapamiętania. Zapewniam, że po przeczytaniu tych stron będzie można przypomnieć sobie wierszyk ałfawit my uże znajem, uże piszem i citajem i wsie bukwy po pariadku bez aszybki nazywajem. Raz już nam się udało nauczyć alfabetu nie łacińskiego, w miarę bezboleśnie (bo nie pamiętam żadnych przykrych wydarzeń z tym związanych), więc dlaczego i teraz ma się nam nie udać? Tylko, że wtedy było się bardzo młodym... ;)

I jeszcze info o przedszkolu Julki. Julcia malowała na prawdziwych sztalugach. Tzn. takich dla dzieci. I była chętna do malowania, bo normalnie to mówi 'nie' na artystyczne zajęcia. To, co mi się podoba, to kartki codziennie są innego koloru i farba również. Oba kolory dosyć kontrastują ze sobą. Dzieci przez cały tydzień wykonują to samo zadanie, jedynie ze zmienioniającymi się kolorami. Dzieło malarskie można póżniej wziąć do domu, niektóre za to ozdabiają ściany sali przedszkolnej.

24 stycznia 2007 roku, środa

Dzisiaj Andrzej poszedł odebrać Pełka z przedszkola. Dzieci biegają, normalny gwar, jak to u czterolatków. Chłopcy wycinają coś z materiału:
- What are you doing? - pyta Andrzej.

- We are making bla bla bla – druga część zdania jest niezrozumiała.
- What are you making? (co robicie?) - powtarza.
- We are making bla bla bla... - pada identyczna odpowiedź.
- What are you making? - angielski czterolatków jest jednak niezrozumiały dla cudzoziemców. Odpowiedź przychodzi z głębi sali, bo z pomocą zjawia się Pełek, którzy krzyczy: Horses! (Konie!)

25 stycznia 2007 roku, czwartek

Julkę odprowadziłam rano i wróciłam do domu. Przyszłam w porze spania, aby pomóc ją uśpić, a tu niespodzianka. Julka już spała w najlepsze. Idę za to do Pełcia, zobaczyć, co u niego słychać. Dzieci siedzą w półkolu i słuchają, jak Asley czyta książeczkę. Pełcio siedzi koło Arie i co rusz ją przytula. Uh, oh...


26 stycznia 2007 roku, piątek

Z Julki zrobił się całkiem niezły 'jadek'. Jeszcze jeśli coś jej szczególnie posmakuje, to talerzyk ma wręcz wylizany. Na obiad była zupa brokułowa i chleb domowej roboty, do popicia mleko, które Julka nazywa 'mama'. Coraz lepiej idzie jej też język 'migowy', którego uczy się w przedszkolu i mleko potrafi pokazać łapkami.

Paweł po powrocie z przedszkola przyniósł mi dwa... orzechy wykopane na placu zabaw. “Masz orzechy, możesz z nich zrobić masło orzechowe.” Dziś Tata odbierał synka, na placu zabaw bawili się w trójkę: Pełek, Arie i Sofija.

Po spaniu Julkowym wybrałyśmy się do centrum handlowego. Mi najbardziej przypadł do gustu sklep ze sprzętem kuchennym – gdyby nie to, że poruszanie się wśród szklanych i cennych rzeczy z biegającą Julką przyprawiało mnie co minutę o zawał serca, to można by rzec, że super spędziłyśmy tam czas. Mimo tego, że z Julci nie idzie spuścić oczu, to i tak udało mi się wypatrzeć tam różne cuda i cudeńka: serwetniki z białego szkła w kształcie króliczków; foremki do ciastek – wtajemniczeni wiedzą, że namiętnie takich szukam w Polsce – w efekcie kilka kolejnych zwierzaczków udaje mi się dołączyć do naszej kolekcji; uwaga, uwaga, to była największa niespodzianka: komplet z “Bolesławca” :) ceny już nie dojrzałam, ale jak tylko dotrę tam jeszcze raz bez Julki, to na pewno napiszę, ile takie cudo kosztuje; mi się najbardziej spodobał porcelanowy czajniczek do herbaty w niebieskie niezapominajki za niespełna 55 dolarów ;).

I już na zakończenie, co powinno być chronologicznie wcześniej, ale jak widać na tym blogu mam okropne kłopoty z chronologią. Na łacinie dziś nauczyciel nadawał nam imiona łacińskie. Mojego nie trzeba było zmieniać. A na dodatek uzmysłowiłam sobie, że moje drugie imię – Emilia – również ma związek z łaciną. Andreus, Paulus, Iulia, Monica, Aemilia, Maximilianus...? Tak to będzie szło?


27 stycznia 2007 roku, sobota

Dziś w kalendarzu liturgicznym wspomnienie bł. Jerzego Matulewicza (jeszcze info z ILG) i św. Anieli (w kalendarzu pod datą 27 stycznia jest wpisana Aniela, św. Aniela Merici zmarła 27.01, ale jej wspomnienie jest obchodzone 29.01, n.b. to też jest moja patronka) – nie pozostaje nic innego, jak tylko moim ukochanym Rodzicom złożyć jak najserdeczniejsze życzenia w 'dniu imienin'.