Sunday, February 04, 2007

22 - 27.01

22 stycznia 2007 roku, poniedziałek

Dzisiejszy dialog z Pawłem:
- Sprzedać ci pieniądze?

- A za ile?

- Za nic!

T
akie interesy to ja mogę robić.

I drugi:
- Będzięmy spiskować pisakami?

- A jak się spiskuje pisakami?

- Na kartce papieru!


D
ziś na łacinie dokonałam odkrycia - ale to tylko moja głupota wychodzi. Do przetłumaczenia był fragment o tym, jak niejaki Sejanus (po polsku Sejan) został przyjacielem Cezara Tyberiusza. Panowie sobie siedzieli na wsi i jedli w spelunce tzn. w jaskini. Nagle, gdy... z łaciny na angielski wyszło mi, gdy spadła buzia, zapadła się buzia czy usta... no nic oni jedli, ruszali szczękami, więc jakby nie było buzie otwierali i zamykali... może o to chodzi, os, oris = mouth = usta, zostawiłam na później, żeby do tego wrócić, ale nie było to aż tak ważne, nie wróciłam... A na zajęciach, gdy wspólnie tłumaczyliśmy dotarło do mnie, że to ichniejsze os to nie buzia. Już w domu sprawdziłam, że mouth to także wejście do jaskini. I zagadka mi się wyjaśniła. Wejście się zapadło a nie szczęka opadła, głupolcu jeden.

23 stycznia 2007, wtorek

Andrzej dostał zaproszenie do Izraela, wszystko wskazuje na to, że do Polski wrócimy na dwa tygodnie (maksymalnie) i jedziemy dalej. Jestem przerażona tym, że tam wszystko jest po hebrajsku na dodatek w jakimś robaczanym zapisie. Oglądaliśmy zdjęcia z Ber-shevy i rozśmieszają nas choćby szyldy - żadnego nie jesteśmy w stanie odcyfrować.

Dla osób wybierających się w najbliższych miesiącach do Izraela proponujemy naukę hebrajskiego, można zacząć, tradycyjnie, od nauki alfabetu. Lekcje są obrazkowe i łatwe do zapamiętania. Zapewniam, że po przeczytaniu tych stron będzie można przypomnieć sobie wierszyk ałfawit my uże znajem, uże piszem i citajem i wsie bukwy po pariadku bez aszybki nazywajem. Raz już nam się udało nauczyć alfabetu nie łacińskiego, w miarę bezboleśnie (bo nie pamiętam żadnych przykrych wydarzeń z tym związanych), więc dlaczego i teraz ma się nam nie udać? Tylko, że wtedy było się bardzo młodym... ;)

I jeszcze info o przedszkolu Julki. Julcia malowała na prawdziwych sztalugach. Tzn. takich dla dzieci. I była chętna do malowania, bo normalnie to mówi 'nie' na artystyczne zajęcia. To, co mi się podoba, to kartki codziennie są innego koloru i farba również. Oba kolory dosyć kontrastują ze sobą. Dzieci przez cały tydzień wykonują to samo zadanie, jedynie ze zmienioniającymi się kolorami. Dzieło malarskie można póżniej wziąć do domu, niektóre za to ozdabiają ściany sali przedszkolnej.

24 stycznia 2007 roku, środa

Dzisiaj Andrzej poszedł odebrać Pełka z przedszkola. Dzieci biegają, normalny gwar, jak to u czterolatków. Chłopcy wycinają coś z materiału:
- What are you doing? - pyta Andrzej.

- We are making bla bla bla – druga część zdania jest niezrozumiała.
- What are you making? (co robicie?) - powtarza.
- We are making bla bla bla... - pada identyczna odpowiedź.
- What are you making? - angielski czterolatków jest jednak niezrozumiały dla cudzoziemców. Odpowiedź przychodzi z głębi sali, bo z pomocą zjawia się Pełek, którzy krzyczy: Horses! (Konie!)

25 stycznia 2007 roku, czwartek

Julkę odprowadziłam rano i wróciłam do domu. Przyszłam w porze spania, aby pomóc ją uśpić, a tu niespodzianka. Julka już spała w najlepsze. Idę za to do Pełcia, zobaczyć, co u niego słychać. Dzieci siedzą w półkolu i słuchają, jak Asley czyta książeczkę. Pełcio siedzi koło Arie i co rusz ją przytula. Uh, oh...


26 stycznia 2007 roku, piątek

Z Julki zrobił się całkiem niezły 'jadek'. Jeszcze jeśli coś jej szczególnie posmakuje, to talerzyk ma wręcz wylizany. Na obiad była zupa brokułowa i chleb domowej roboty, do popicia mleko, które Julka nazywa 'mama'. Coraz lepiej idzie jej też język 'migowy', którego uczy się w przedszkolu i mleko potrafi pokazać łapkami.

Paweł po powrocie z przedszkola przyniósł mi dwa... orzechy wykopane na placu zabaw. “Masz orzechy, możesz z nich zrobić masło orzechowe.” Dziś Tata odbierał synka, na placu zabaw bawili się w trójkę: Pełek, Arie i Sofija.

Po spaniu Julkowym wybrałyśmy się do centrum handlowego. Mi najbardziej przypadł do gustu sklep ze sprzętem kuchennym – gdyby nie to, że poruszanie się wśród szklanych i cennych rzeczy z biegającą Julką przyprawiało mnie co minutę o zawał serca, to można by rzec, że super spędziłyśmy tam czas. Mimo tego, że z Julci nie idzie spuścić oczu, to i tak udało mi się wypatrzeć tam różne cuda i cudeńka: serwetniki z białego szkła w kształcie króliczków; foremki do ciastek – wtajemniczeni wiedzą, że namiętnie takich szukam w Polsce – w efekcie kilka kolejnych zwierzaczków udaje mi się dołączyć do naszej kolekcji; uwaga, uwaga, to była największa niespodzianka: komplet z “Bolesławca” :) ceny już nie dojrzałam, ale jak tylko dotrę tam jeszcze raz bez Julki, to na pewno napiszę, ile takie cudo kosztuje; mi się najbardziej spodobał porcelanowy czajniczek do herbaty w niebieskie niezapominajki za niespełna 55 dolarów ;).

I już na zakończenie, co powinno być chronologicznie wcześniej, ale jak widać na tym blogu mam okropne kłopoty z chronologią. Na łacinie dziś nauczyciel nadawał nam imiona łacińskie. Mojego nie trzeba było zmieniać. A na dodatek uzmysłowiłam sobie, że moje drugie imię – Emilia – również ma związek z łaciną. Andreus, Paulus, Iulia, Monica, Aemilia, Maximilianus...? Tak to będzie szło?


27 stycznia 2007 roku, sobota

Dziś w kalendarzu liturgicznym wspomnienie bł. Jerzego Matulewicza (jeszcze info z ILG) i św. Anieli (w kalendarzu pod datą 27 stycznia jest wpisana Aniela, św. Aniela Merici zmarła 27.01, ale jej wspomnienie jest obchodzone 29.01, n.b. to też jest moja patronka) – nie pozostaje nic innego, jak tylko moim ukochanym Rodzicom złożyć jak najserdeczniejsze życzenia w 'dniu imienin'.

No comments: