Tuesday, September 12, 2006

10.09.-16.09

Od samego rana Andrzej szuka Formuły 1 w telewizji, ale nie ma. Dziś startuje Kibica i 'cała Polska', nawet ta w Ameryce, trzyma za niego kciuki. Niestety, musimy poprzestać na relacji w internecie, czyli na monitorze migają nam tylko kolumny z cyferkami. Dla mnie zupełnie czarna magia, Andrzej nieźle się nawet orientuje w oznaczeniach.

2 łyki liturgiki. Do kościoła tym razem idziemy na 11.30. Chcieliśmy bez pośpiechu, a rano półtorej godziny zeszło na wyścig. Julka w wózku, Pełcio prawie cały czas na nóżkach. Na skrzyżowaniu czekamy na zmianę świateł, mija nas dziewczyna uprawiająca jogging. Andrzej tylko mruknął pod nosem anoreksja. Jest chyba wyższa ode mnie, koszulka joggingowa, szorty... wygląda strasznie... aż mi głupio, że się tak gapimy.

A dziś Ewangelia, w której Jezus uzdrawia niewidomego wypowiadając do niego słowo Effatha, otwórz się. Na kazaniu ksiądz opowiada o obrzędzie effatha, w czasie chrztu, gdy przynoszone są małe dzieci do kościoła, aby je ochrzcić... I tu zapala mi się lampka. Obrzędy chrztu dorosłych rzeczywiście w ramach przygotowań do chrztu mają taki obrzęd, jak również jest miejsce na celebrację przekazania Modlitwy Pańskiej, jest też nabożeństwo o imieniu chrześcijańskim, jest też moment, gdy katechumen wyznaje wiarę. (I do dziś sobie pluję w brodę, bo obrzędy chrztu dorosłych były kiedyś do kupienia i wtedy nie kupiłam, a od iluś lat za tym chodzę i nie mogę tego nigdzie znaleźć. W 'normalnej' polskiej parafii chyba się ich nie dostanie, w naszej nawet 'głupich' obrzędów pogrzebu nie ma.) Tak więc jestem ciekawa, jak w USA wygląda chrzest dziecka, jak dorosłego. I czegoś żal, że w praktyce przy chrzcie dziecka (w Polsce) nie ma pogłębionej formacji ani rodziców, ani rodziców chrzestnych i gdzieś wiele spraw, zobowiązań płynących z sakramentu się rozmywa. Wystarczy przejrzeć fora 'ciężarówkowe', gdzie dziewczyny piszą o wyborze rodziców chrzestnych. A już do szału doprowadzają mnie brednie w stylu trzymałam dziecko do chrztu będąc w ciąży i dlatego poroniłam... a takie coś też można znaleźć.

Przed złożeniem darów ogłoszenie. Coś mowa o podwójnej składce. Tzn. dziś jest druga niedziela miesiąca i tak zwalam na nią, że na coś zbierają. A tu guzik z pętęlką. Służba daru z koszyczkami przeszła dwa razy. Gdy zaczyna się kolekta, ksiądz siada, od tyłu kościoła przechodzą do przodu panowie, w garniturach, z koszyczkami na pałąkach i zbierają pieniądze. Niektórzy wrzucają koperty, niektórzy banknoty. Później wszystko jest wrzucane do dużego wiklinowego kosza, takiego jak na bieliznę i przynoszone w procesji do ołtarza. W procesji bierze też udział ministrant lub ministrantka z krzyżem i to on/ona prowadzi procesję z darami. Zazwyczaj uczestniczy w niej rodzina - matka, ojciec, dzieci - przynosząc dary ołtarza, wino w dużej karafce, chleb, ktoś niesie ten kosz na bieliznę. Dopiero wtedy ksiądz wstaje, odbiera dary przy stopniach prezbiterium i trwa przygotowanie darów. Z Zielonej pamiętam, że głównie składkę zbierali ministranci. W Warszawie - księża. Tutaj - świeccy. Tłumaczeń może być sporo, ale najdziwniejsze, które było dane mi usłyszeć jest to, że jak ksiądz chodzi z tacą, to ludzie więcej dają. I nie wiem, czy wychwala to chojność jednych, czy piętnuje pazerność drugich. A Komisja Liturgiczna w Polsce oddała wszystkie posługi spełniane poza prezbiterium żeńskiej służbie liturgicznej. A do niej należy m.in. służba daru. Ponieważ w liturgii każdy czyni to i tylko to, co do niego należy (Ogólne Wprowadzenie do Mszału Rzymskiego), to większość parafii w Polsce jest na bakier z przepisami. :-)

I jestem zachwycona jednym, czytania oraz modlitwę wiernych odczytują dorośli, pięknie ubrani, wyraźnie, spokojnie, widać, że jest to przygotowane. Zazwyczaj panowie, ale też drugie czytanie lub modlitwę wiernych od czasu do czasu przeczyta kobieta. U nas zaangażowanie w liturgię zazwyczaj kończy się wraz z podstawówką. A namówienie 'dorosłych' na zrobienie czegoś w liturgii graniczy z cudem.

Co niedziela jest tu gazetka parafialna, połowa numeru to ogłoszenia parafialne i okoliczne, druga za to poświęcona jest celebracji Eucharystii, śpiewy i czytania z danej niedzieli. Dzięki temu Credo jestem w stanie mówić ze wszystkimi, pod warunkiem, że Julka nie wyrywa z rąk. I takie głupie uczucie, gdy odmawiam te modlitwy w języku polskim, to często, z przyzwyczajenia robię to mechanicznie, myśl gdzieś ucieka, język sobie, serce sobie. Tutaj - każde słowo dociera podwójnie, bo obce. W miejscu, gdzie przewidziano skłon głowy i stał się człowiekiem, jest to zaznaczone w tekście.

W trakcie Mszy wchodzi do kościoła człowiek, dzwoni mu komórka... siada tuż przed nami. Andrzej tylko pomyślał, że i tacy dziwacy tu się trafiają. A po Mszy podchodzi do nas i zaczyna do nas po polsku. Polak, przyjechał z Toronto...

Pod kościołem spotykamy też naszą znajomą z uniwersytetu. Julka śpi, śpieszy nam się do domu, jest gorąco, ale ona nas 'ciągnie'. Po Mszy jest spotkanie w szkole, serwują pączki, można pogadać. Nie udaje nam się wymigać i idziemy. Najszczęśliwszy jest Pełek, nieważne, że kolejka, on już jest przy stoliku, gdzie rozdają. Zanim my dojdziemy, to on już będzie miał trzy zjedzone. Podchodzą do nas ludzie i zagadują. To nasza znajoma ich 'nasłała' na nas. Przemili. Jedno małżeńśtwo opowiada, że ma siódemkę dzieci, jedna z córek mieszka w Europie, w Londynie. Opowiadają o parafii. Druga pani pochodzi z Indii, starają się zapamiętać nasze imiona, imiona dzieci. Można powiedzieć, że parafia jest taka multikulturowa, duża mniejszość hiszpańskojęzyczna, z Ameryki Południowej, ale są ludzie też z innych stron świata. Na pierwszej Mszy świętej zaskoczyła mnie obecność Hinduski w tradycyjnym stroju. Tydzień temu w kruchcie siedziałam ze skośnookimi. Ta różnorodność - cieszy, zachwyca, czasami dziwi, ale tylko w pierwszym momencie - i pokazuje prawdziwe oblicze Kościoła. Jedno z tych pięknych doświadczeń pobytu tutaj, które nie są dane nam przeżyć w Polsce.

Po pączkach idziemy na huśtawki, na przykościelny plac zabaw. Julka się budzi, no ładnie, tyle jej spania. I do domu. Znów upał. Nie wiadomo, jak się ubrać, w kościele klimatyzacja, na dworze wprost przeciwnie. Obiad i znów spacer. Miło mija dzień, a najważniejsze, że razem.

11 września 2006, poniedziałek

Rano idę na zajęcia. Dostałam 100 za teścik. Ale się cieszę. Ino krótko, bo w środę vocab test i to z nowego materiału a na dodatek go sporo. To, co mi się najbardziej podoba na zajęciach, to początek, gdy nauczyciel stara się przedstawić żywą łacinę. Po prostu zaczyna zwyczajną rozmowę. Quid novim? Pyta i jednocześnie pisze na tablicy. Odpowiada cisza. Więc sam sobie odpowiada. Nil. Nil novi. Nil novi sub sole. Pada pytanie, co to znaczy sub i sole. Amerykenie nie wiedza. ;) A ja wiem.

Dziś rocznica ataku na WTC. O 12 ma być pod fontanną modlitwa wszystkich uniwersyteckich stowarzyszeń religijnych. Obiecałam wczoraj, że postaram się przyjść, ale nie wiem, jak Julcia ze spaniem. Dochodzi 12, Julka nie śpi, możemy iść.
Gdy dochodzimy okazuje się, że coś nawaliło ze sprzętem nagłaśniającym, trzeba będzie trochę poczekać. Jestem w szoku, myślałam, że będą tłumy, a tu może ze 20 osób. Przyszłam, bo uważam, że ta data jest ważna, to raz, dwa - w ataku zginęło 6 Polaków i choćby dlatego wiem, że muszę tu być. I gna mnie ciekawość, jak Amerykanie obchodzą 11 września.
Przychodzą studenci z flagami. Gdy się zaczyna nadal jest 20 osób. Gdzieś tam mignie mi twarz naszego budowlańca z akademika. Każda grupa przygotowała krótką modlitwę, chwila ciszy. Z pobliskiej stołówki wychodzą studenci, niektórzy się zatrzymują na chwilę, idą dalej, niektórzy przechodzą, jakby nic się nie działo.

Wracamy szybko do domu, bo dzieciaki czują, że to pora na spanie. Na naszym korytarzu mijamy biegającą anoreksję. Aż mi się zimno zrobiło. Tym razem dziewczyna ma sweter założony i spodnie sportowe, długie. Ale i tak wystają wszystkie kości. Hello, hello.

Andrzej o 15 dzielił się na wydziale wrażeniami z kongresu, wrócił do domu przed 17. Obiad. Na huśtawki. Andrzej buja Pełcia, ja Julcię. Gdy się ją łapie za nóżki, to przecudnie się śmieje. Prawie godzina machania. Mówię Andrzejowi a wiesz, spotkałam dziś na korytarzu tę dziewczynę, którą wczoraj widzieliśmy na skrzyżowaniu, aż mi się zimno zrobiło... Nie minęło 5 minut a nas mijała. O wilku mowa.

Gdy dzieci zasypiają Andrzej idzie do biblioteki, stamtąd do biura. Czekam na niego jak Penelopa, a ten wraca mi po północy, nie powiem, żebym się już nie denerwowała.

12 września 2006, wtorek

A dziś fajny dzień, na dworze około 20 stopni, idziemy więc z dziećmi na spacer przed Julinkowym spaniem. Obiad ma być na 14, więc wszystko ładnie się nam układa. Andrzej do pracy, a my znów na spacer. Huśtawki, Tate Street, po 17 lądujemy u taty w biurze. Idziemy razem zaszaleć do Elliot Center University, raz się żyje. Kolacji w domu już jeść nie będziemy. Taki zwykły dzień, w którym po prostu nam wszystkim dobrze ze sobą.

13 września 2006, środa

Dzisiaj cały dzień pada deszcz. Siedzimy więc z dziećmi w domu i próbujemy się jakoś bawić. Mama jest dobra na wszystko a najbardziej nadaje się na konika. Gdy dwójka dzieci jednocześnie wpadła na ten pomysł, to konik padł. A teraz biegi. A teraz skakanie. Po kafelkach. Jak u Małych Einsteinów. Pełcio mnie oświeca: jak sobie poćwiczysz, to będziesz umiała skakać. Wykorzystuję okazję, że jesteśmy w takim nastroju ćwieczeniowo-biegającym i chodzimy z Pełciem na paluszkach, powinniśmy to częściej robić.

Gdy Julcia śpi, Pełek mi zdradza w sekrecie, że mama jest najładniejsza, gdy pomaluje sobie paznokcie. To chyba z niedzielnej rozmowy z Andrzejem, gdy opowiadał o lotnisku i jak znaleźli u kobiety w bagażu podręcznym 'płyn', ona zarzekała się, że nic nie ma. A miała. Lakier do paznokci. I tłumaczyliśmy później przez najbliższe 10 minut, dlaczego kobiety malują paznokcie.


14 września 2006, czwartek

Rano przyszła 'pani od sprzątania'. Ponieważ ostatnio zrobiła się afera, że nie daliśmy ręczników do prania (??? nie chciała, chciała tylko pościel, a że dzień wcześniej ją prałam, to powiedziałam, że nie ma potrzeby???), włącznie z listami oficjalnymi do Czigogidze, żeby było śmieszniej, to od niego dowiedzieliśmy się o całej sprawie, to teraz grzecznie ją wpuszczamy, a niech robi, co chce, byle tylko nie donosiła na nas za naszymi plecami. Bo niestety w tej Ameryce tak jest, że każda instytucja ma kogoś, do kogo można iść na skargę. A że my nie znamy ich reguł, to różnie wychodzi...

Idę z dzieciakami do apteki (szwarc, mydło i powidło), skąd wychodzimy z nową zdobyczą w postaci piłeczki. Ale dzieciaki tak ładnie się nią bawiły, że nie było mocnych.

Pełcio polubił rysowanie mazakami i codziennie coś zmalujemy. Julce ta zabawa też się podoba, na szczęście pisaki są całkowicie zmywalne. Jedno oczko różowe, drugie niebieskie. Hej panienko, czyżbyś makijaż sobie robiła? A co oznaczają te krechy na twych pięknych nóżkach?

Po obiedzie idziemy na plac zabaw, na którym mają być dzieci. Gdzie on jest wiem mniej więcej, z naciskiem na mniej. Najgorsze, że do przejścia dość ruchliwa ulica i to z dziećmi. Bo gdybym szła sama, to mi tam obojętnie. Na placu zabaw - pusto. Ale jeden ogromny plus, jest piaskownica, duża, tzn. jak na tutejsze do tej pory spotykane, bo pod blokiem, 'nasza' piaskownica jest jak plaża w porównaniu do tej. Przychodzi na huśtawki jedno dziecko, młodsze od Julci, może jego mama była 10 minut. I znów zostaliśmy tylko my. Na szczęście od 16 zaczyna się ruch, a ja już chciałam się zbierać... Przesiedzieliśmy tak do 18. W pewnym momencie było kilkanaście dzieciaków, gwar, Pełek się ściga z jakimś chłopcem. Super. Doszedł do nas Tata, tak więc wracamy razem.



15 września 2006, piątek

Rano trzeba wstać, ubrać dzieci, siebie, śniadanie... Ja na zajęcia, Andrzej na spacer. Dziś kolejny wzorzec zdania, z nowym słówkiem być. Na tablicy pojawia się zdanie est sanctus Nicholaus. Ja się uśmiecham, bo jako mama wierzę w świętego Mikołaja, to mnie nauczyciel wyrwał do tłumaczenia. A studenci się dziwią, że ich Santa Claus to ten sam.

Wracam z zajęć a tu przed budynkiem stoi kilka wozów strażackich a w ich okolicy kręcą się moje dzieci. Pełek coraz bardziej naczapierza się, że będzie mógł zobaczyć taki wóz od środka i czeka na strażaków. Andrzej idzie do pracy, a ja obiecuję, że podejde do strażaka i zagadam. No bo czego się nie zrobi dla dzieci. Idziemy trochę dalej, tam stoją trzy jeszcze większe, bo z drabinami wozy. Gdy wracamy spowrotem, idzie grupa kilkunastu facetów w czarnych uniformach... Nie ma problemu. Pełek siedzi strasznie wysoko za strasznie dużą kierownicą. I jest przeszczęśliwy. Dzieci dostają odznaki strażackie i do końca dnia Pełcio już paraduje dumny po kampusie jako strażak.

Wracamy do domu i Pełcio siada przy klockach, za chwilę przynosi mi wóz strażacki, który zbudował. Szczerze - opada mi szczęka. Ja bym nie potrafiła takiego zbudować i to nie tylko z tego powodu, że nie jestem chłopakiem. Pełciu bardzo, bardzo mocno podziwiam i jestem dumna, że mam takiego synka.
Dziś na obiad zrobiliśmy z dziećmi strudel ze szpinakiem. Skórka na górze wyszła twarda jak na chlebie. Ale nam smakowało. I otwierając nowy kubek ze śmietaną, odkrywamy kolejną mądrość życiową: Kindness is the bridge to life's opportunities.

Idziemy na spacer po kampusie. Dochodzimy do naszej latarni. Paweł, jeśli tylko stanie dostatecznie blisko, to więcej ma trafionych rzutów niż tych spudłowanych. Julka chce, żeby ją pokręcić 'na karuzeli', Pełcio zaraz też. I tak na zmianę. A mi później zrobiło się zielono i tak trzymało do wieczora. Ścieżką idzie jakaś młoda kobieta. Zagaduje. Wczoraj spotkałyśmy się z dziećmi na placu zabaw.

16 września 2006, sobota

A ja mam dzisiaj moje 'wychodne', czyli Andrzej bierze dzieci na 4h i znikaja mi z oczu. Mogę robić to, na co mam ochotę. Czyli komputer, dom, nauka... Na dom nie mam ochoty, więc siedzę i załatwiam zaległe sprawy związane ze stowarzyszeniem.

Dzieci wracają ze spaceru, razem z Tatą gotują obiad. Tzn. połowę obiadu, bo wczoraj wieczorem usmażyłam kotlety. Pełcio widać głodny po spacerze, bo kombinuje, jak tu coś ściągnąc z talerza, który został odłożony na górną szafkę. Położyli na podłodze z Julcią wszystkie 'misie i tygryski' i starają się zwinąć kawałki marchewki. Julka, która naśladuje we wszystkim brata, stoi na paluszkach, ale ona do talerza to ma jeszcze bardzo daleko.

A ja specjalnie dla Pełcia robię sobie dziś french manicure. Tata w rewanżu odpowiada, że on jutro ogoli się. Dla Julki.

Po drugiej Andrzej idzie do biura, a ja z dziećmi Walker Avenue do sklepu. Prawie całą drogę jedno i drugie idzie na nóżkach. Dłuuuuuuuuugi spacer i fajny z dziećmi. Kursuje 'nasz' uczelniany autobus. Pan kierowczyni macha nam przez okno. 20 minut później znów będzie przejeżdżać tą trasą, to my się w tym czasie przesunęliśmy o kilkadziesiąt metrów. Ale każdy listek, patyczek, trawka jest ciekawa. Każda. I jeszcze jest dodatkowa atrakcja w postaci soczku kupionego w sklepie a jest dosyć gorąco. Jak Pełcio się zatrzymuje, aby się napić, to Julka też chce. Dochodzimy do domu. Wraca Andrzej. Nie, w domu to nie ma co robić. Dzień chyli się ku wieczorowi, na dworze coraz przyjemniej, idziemy na huśtawki.

Tzn. idzie Tata z dziećmi, bo ja do kościoła, dziś jest spowiedź. W parafii okazji do spowiedzi niewiele, bo tylko środa rano i sobota wieczór, więc w praktyce zostaje tylko dziś, a ja już od dawna się wybieram i tylko moja 'znajomość' angielskiego mnie przeraża. Na szczęście Pan Jezus 'mój' angielski zrozumie. I jest ten sam, co w Polsce.

Już po czuję się, jak dziecko po pierwszej spowiedzi w życiu.
Konfesjonał-rozmównica jest tak zorganizwana, że można wybrać spowiedź, albo przy kratkach, albo face to face, wybrałam to drugie, bo rozmawiając a nie szepcząc mam wrażenie, że więcej zrozumiem.

Hasło dnia Wracając z kościoła mijam samochód z naklejką Life is good. A za chwilę wypatruję kolejną fajną tablicę rejestracyjną z napisem Have a nice day. Śmieję się całą gębą do właścicieli samochodów.

2 comments:

ciocia_ola said...

Żeby nie było że ciocia ola tylko narzeka.... ale nie mogę się powstrzymać. U nas też świętowano 11 września - (były) premier z Gorzowa pojechał złożyć kwiaty pod pomnik w Warszawie... i w ten sposób się dowiedziałam że mamy w Parku Skaryszewskim Pomnik Ofiar 11 Września - ale nie wszystkich, tylko Polaków!!! Jak pomagamy dzieciom na Litwie to też tylko polskim. Ech... (czy eh? babcia Ala mi nie odpowie bo od "h" i "ch" się zawsze miga)

ciocia_ola said...

I jeszcze "niemnożko optimizma": Kubica był trzeci, zuch, natomiast dzięki Bogu nie zanotowano większej ilości jego naśladowców na drogach :)