Tuesday, September 05, 2006

Życie jak w Madrycie

20 sierpnia 2006, niedziela

Andrzej wychodzi około 5 z domu, smutno mi się robi. Jeszcze żartujemy sobie, że to on zostaje sam, bez dzieci, a nie ja. Co tu dużo mówić... boję się tych 12 dni. I nawet nie tego, że od rana do nocy i od nocy do rana będę zdana tylko na siebie, ale bardziej tego, że jeśli coś się stanie - odpukać - to zostanę sama. Na wierzchu leżą telefony do znajomych, do których w razie czego mam się zwrócić po pomoc. Ino telefon jest u Andrzeja w biurze.

Dzieci się budzą i 'jakoś' nam idzie - ząbki umyć, uczesać się, pościelić łóżko, przygotować śniadanie. Staram się maksymalnie zorganizować nasze - czyli Pełka, Julki i moje - 'robocze' życie w formie zabawy. Julcia też ma swój talerzyk do śniadania, od razu rośnie parę centymetrów, na szyi zawieszony śliniaczek od cioci Danusi, siedzi dumna i blada na krześle, jak dorosła panna.

Na dworze upał, więc siedzimy w domu bawiąc się klockami, trochę rysujemy, czytamy. W kościele byliśmy w sobotni wieczór, więc dziś nie idziemy. Pod wieczór wychodzimy razem na spacer, tradycyjnie idziemy do głównej fontanny. Dzieci mają radochę, ja trochę biegania.

Wracamy do domu, kolacja. Pełcio trochę szaleje, ale widząc moją minę stara się mnie ułagodzić wykrzykując ambulant, ambulant. Cwaniaczek jeden ;) - moje dziecko ZAPAMIĘTAŁO słówko po łacinie. Złość gdzieś od razu znika i oczywiście pakuję mu do głowy następne słówko do zapamiętania.
Julka szybko zasypia po naszym podwieczornym spacerze, Pełek cierpliwie czeka na swoją kolejkę do usypiania z "Misiem Puchatkiem" w ręce. Słodki jest...

Dzień chyli się ku końcowi... 1/12 za nami...

21 sierpnia 2006, poniedziałek

Rano, póki nie jest tak gorąco idziemy sobie na spacer po kampusie. Mi przepadają zajęcia, ale trudno się mówi. Wczoraj dzieci tak ładnie bawiły się przy fontannie, więc idziemy tam znów. Tym bardziej, że mamy list do wysłania. Pełcio szaleje na korytarzu, ale czeka cierpliwie aż wszystko załatwię. Do domu wraca w podskokach, i dobrze, raz że dopisuje mu apetyt i od drzwi krzyczy, że chce drugie śniadanie, dwa przynajmniej później, już w pokoju siedzi sobie przy klockach. Szkoda, że Andrzej wziął ze sobą kamerę, bo cuda (samoloty, pociągi, wahadłowce), które potrafi zbudować zadziwiają precyzją, pomysłowością, niebanalnym wykorzystaniem 'specjalistycznych' klocków. Julka śpi, więc jedna z takich chwil, gdy 'nie mam dzieci'. Pełcio pomaga przy gotowaniu obiadu, a że nie ma Andrzeja, to wystarczy na dwa dni ;).

Wieczorem ktoś puka do drzwi. Przyszła dziewczyna w sprawie ogłoszenia. Julia już śpi, Pełek się bawi, a ja czekam aż go senność weźmie. Tiffany ma czas, aby zająć się dziećmi. Zależy mi, żeby ktoś przyszedł na czas zajęć z łaciny, ale jednocześnie trochę pobawił się z dzieciakami, aby podłapały języka. Dogadałyśmy się. Dogadałam się - z czego bardzo się cieszę.

I Andrzej napisał, że doleciał cało i zdrowo.
22 sierpnia 2006, wtorek

Julka wstaje o 7, Pełek o 9. Spał i spał, ale żal mi było go budzić.

Upał od rana, więc chowamy się w domu. Dobrze, że są klocki, dobrze, że mam książeczki dla dzieci, dobrze, że mam kredki... Ale na długo nam to nie wystarczy ;).

W ciągu dnia ktoś puka do drzwi. Stoi chyba z siedem osób - budowlańcy - i pytają się, czy mogą wejść. Znów wszystkiego nie rozumiem. Pan powtarza wolniej, tzn. pierwsze dwa wyrazy były wolniej, dalej szło normalnie. Wchodzą i robią przegląd, czego brakuje, co trzeba jeszcze zrobić. Mówię o żarówkach do nocnych lampek i do 'kominka' nad kuchenką. Uff, zrozumieli... Najbardziej się bałam o to, że jak tu wejdzie siedmiu obcych facetów, to się Julka (lub Pełek) wystraszy, ale nie, dzieciaki są zaciekawione, idą za fachowcami krok w krok nie spuszczając ich z oka.

Po południu idziemy na dłuuuuuuuuuuugi spacer. Dochodzimy do 'naszej' latarni w lesie. Ostatnio, jak tam byliśmy (jeszcze tu nie mieszkaliśmy), to robiliśmy zawody, kto dorzuci kamieniem do latarni. Z pół godziny tam przesiedzieliśmy wtedy. I Julka, jak tylko zobaczyła latarnię, a doszliśmy tam inną drogą niż poprzednio, od razu zaczęła bić brawo i podnosić rączki do góry, zupełnie jak wtedy, gdy urządzaliśmy zawody. Aż mnie zadziwiła, że ma taką pamięć.

Dzieci zasypiają... trzy dni za nami, to już 1/4... 25%...

23 sierpnia 2006, środa

Rano przychodzi Tiffany. Mam pietra. Pierwszy raz zostawiam dzieci z zupełnie obcą osobą. Bo do tej pory, Ania czy Basia, które zajmowały się Julką i Pełkiem były z polecenia albo z rodziny znajomych, tak, że zawsze było dojście do kogoś, kto je znał. A tu... Umówiłyśmy się, że przyjdzie o 8.40, tak żeby trochę czasu posiedzieć wspólnie. Za pięć dziewiąta wychodzę. Czy ja dobrze robię? A jeśli... w głowie czarne scenariusze zupełnie nieprawdopodobne.

Na zajęciach tym razem siedzę koło dziewczyny, której pamiętam nazwisko: Malinowski. Odezwać się, czy się nie odezwać? Zagadnęłam. Wciąż mam problemy, aby odważyć się z kimś rozmawiać. W poniedziałek, gdy mnie nie było, profesor oddawał testy, mówi, że zdałam. Pewnie wszystkim dobrze poszło. - myślę. A na łacinie dowiedziałam się nowej rzeczy odnośnie angielskiego. Co to jest curriculum wyjaśniać nie trzeba, w języku łacińskim curriculum jest rodzaju nijakiego, liczbę mnogą dla tego rodzaju rzeczowników w mianowniku tworzy się przez dodanie do tematu końcówki -a. Więc jedno curriculum, ale dwa curricula. I w języku angielskim jest tak samo, choć tam generalnie liczbę mnogą tworzy się przez dodanie literki s na końcu. W googlu pewnie obie formy się pokażą, bo ludzie piszą, jak piszą, ale puryści językowi (i oczywiście słowniki też) piszą curriculA. Analogicznie jest ze słowem bacterium (l.poj bakteria) i bacteria (to sa bakterie). I w języku polskim: akwarium, gimazjum, muzeum. Po zajęciach idę odbrać mój teścik - tylko jeden błąd. Super.

Wracam do domu i... uff. Dzieci ładnie się bawią. Tiffany nikogo nie porwała. Umówiłam się z nią, że posiedzi do 11, dzieci będą miały okazję do amerykańskiej zabawy, ja do pogadania in English. Spokojnie przygotowuję obiad.

Po południu ktoś puka do drzwi. Znów z obsługi budynku. Tym razem pani do sprzątania. Jestem w takim szoku, że umawiam się z nią na piątek, że przyjdzie i posprząta. Za nią stoi młody człowiek. Przyszedł w sprawie ogłoszenia nt. opiekunki. Mówię, że już właściwie mam kogoś. Jestem w szoku, bo raz, że to facet, dwa, że Murzyn. Nawet na myśl mi nie przyszło, żeby w ogłoszeniu podawać, że szukam dziewczyny, bo to samo przez się rozumiało... I dobrze, bo gdybym napisała, to pewnie byłyby kłopoty, bo dyskryminuję grupę społeczną, oskarżenia o rasizm nie daj Boże. Ale biorę namiary na niego, dobrze mu z oczu patrzy, zamykam drzwi. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że umówiłam się z panią do sprzątania. Chyba nie chcę, żeby ktoś obcy sprzątał mi moje mieszkanie. Nic tam, jak przyjdzie w piątek, to powiem, że i tak nie ma co, bo jest czysto. Wszak ulubiona zabawa Pełkowa, to kubek, szczotka, płyn i ciepła woda, tak się zaczyna mokra przygoda...

Na obiad mamy zupę pomidorową. Tutaj mają inną cebulę, nie jest taka ostra, jak nasza, do tego marchewka, która jest słodka i dzieciaki zupę wcinają. Nawet Julka, która nic poza mamą nie je, sporo zjadła. A Pełcio poprosił o dokładkę, efekt jest taki, że wmłócił dwa talerze. Dziadek Wiesio się ucieszy, że jem - powtarzał na koniec.

Po południu idziemy na spacerek. Najpierw do sklepu po picie. Paweł wybiera coca-colę. Nie podoba mi się to za bardzo, ale dawno nie pił, więc nawet nie mam argumentów przeciw. Przy fontannie zagaduje nas dziewczyna, czy nie przyjdziemy na różaniec, jest w każdy poniedziałek. Chętnie, ale jak mąż wróci, bo na razie z dwójką nie wyobrażam sobie, żeby gdzieś iść. Wracamy do domu. Jest czwarta. Do wieczora jeszcze sporo czasu. Julka robi małą awanturę o coca-colę, ona też chce a już się skończyła. Ups. No to już mam argument, żeby nie kupować.
Przed siódmą wyciągam dzieci na jeszcze jeden spacer, idą chętnie, musimy kupić chleb w sklepiku. Pełek bierze swoją 'łapę' do podnoszenia przedmiotów z ziemi, taką samą, jaką mają astronauci. Dochodzimy do fontanny, wyciągam Julkę z wózka, Pełek już jest na murku, schodzimy z Julą po schodkach, Pełek jest w wodzie. Na szczęście nic mu się nie stało. Pomagam mu wyjść z wody, wyławiam łapę i... wracamy do domu. Jest ciepło, więc mokre ubranko nie jest tragedią. Ubranko zostało dziś rano wyprane, wysuszone, bo to ulubione Pełkowe - francuskie. Pełek jakoś dziwnie wraca do domu, chowa się za wózkiem, albo przed. Już wiem, jest mu wstyd, że idzie taki mokry. Nic nie marudzę na tę jego przygodę, bo to wystarczająca kara.

4 dni za nami... to już 1/3...

24 sierpnia 2006, czwartek

Prawie cały dzień w domu. Upał od rana taki, że nie pozwala wyjść. Dziś na dodatek trochę luzu, bo obiad mamy od wczoraj, tak więc jak Julka idzie spać trochę czytamy z Pełciem, a późńiej powtarzam sobie słówka na łacinę.

Znów przyszli fachowcy od remontu. Zawsze przychodzą ze swoim szefem. Dwóch pracowało w łazience i zakładało uchwyt przy ubikacji (dla niepełnosprawnej osoby), a szef... bawił się klockami z Pełciem. W pewnym momencie nawet Julcia siedziała mu na kolanach.

Wychodzimy o 16, wracamy o 19. Znów dłuuuuuuuugi spacer po kampusie. Dochodzimy między innymi do przedszkola, dzieci stoją przy siatce i patrzą ze stęsknionymi minkami na zabawki. Jeju... i co ja mam zrobić?

Gdy wracamy do domu, na drzwiach kartka od Katie, pani Czigogidze, że prosi o telefon. Dzieci od razu zasnęły po spacerku, już nie miałam sił ciągnąć ich do biura, aby stamtąd zadzwonić. Jutro pójdziemy.


25 sierpnia 2006, piątek

O 8 przychodzi pani do sprzątania. Bardzo miła kobieta. Pyta się, co ma zrobić, a ja mówię, że nic, że jest czysto, że wolę sama sprzątać, że nie jestem przyzwyczajona, żeby ktoś za mnie sprzątał. Ok. Chce zmienić pościel, to mówię, że nie ma potrzeby. (Dzień wcześniej wszystko prałam. Bez sensu zmieniać czystą pościel.) Pani sięga po komórkę i dzwoni do kogoś, że jej się trafiła taka 'kłopotliwa' osoba. Z drugiej strony nikt nie odbiera. Uśmiechamy się obie i się żegnamy.

Wracam z zajęć i Tiffany i Pełek opowiadają, jak po moim wyjściu Julka płakała. Chyba długo. Dopiero gdy Pełek wyciągnął ich skarby, w postaci pudełek po jogurtach, śmietanach, to się uspokoiła i zaczęła się bawić. Cieszę się, że Pełcio był pomocny i niejako zajął się też siostrzyczką. Zresztą obserwacja, jak dzieci potrafią się bawić, ile dla siebie znaczą, jak Jula naśladuje brata, jak Pełek naśladuje Julkę - przynosi wiele radości.

Około 12 idziemy do Czigogidze. Mówię, że dzień wcześniej była kartka od Katie i przychodzę powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Oni się martwią. Na razie nie potrzebuję niczego ze sklepu. Opowiadam o wrażeniach Andrzejowych z kongresu, żartujemy sobie o Perelmanie, któremu przyznano medal, ale go nie odebrał. Do Katie nie muszę dzwonić, on już wszystko przekaże. Śmiejemy się, że Andrzej wyjechał, ale nie mam co narzekać, bo mały Andrzej, czyli Julcia został tutaj, ona jest jak ksero Andrzeja.

Upał, upał, upał...

O 17.30 idziemy na spacer. Odkrywamy huśtawki z tyłu jednego z budynków. Przechodziliśmy koło nich wiele razy, ale jakoś nie wpadłam na pomysł, żeby się pobujać. Dzieci więc ćwiczą sobie błędnik, a ja mięśnie - za nami 1/2 godziny takiej zabawy.

Wracamy do domu, dzieci w jakimś nieśpiącym nastroju, na szczęście razem i ładnie się bawią. Szykujemy się spać, klękamy wspólnie do modlitwy. Tym razem prowadzi Pełek, no to najpierw sobie zaśpiewamy. I śpiewa po swojemu czy raczej Julcinowemu. Jeśli się nie staniecie jak dzieci. Ja się uśmiecham, Pan Bóg mam nadzieję, że też...

Szósty dzień rozłąki za nami... to już połowa...

26 sierpnia 2006, sobota


Rano pobudka przed ósmą. O ósmej zaczynają się Little Einsteins. Dzieci uwielbiają tę bajkę. Julka, jak tylko zobaczy czołówkę, to robi pat, pat, pat... rączkami. Dziś bonusowo, przy sobocie, dwa odcinki.
I nasza codzienna zabawa, ubrać się, umyć ząbki, uczesać, pościelić łóżko, zmówić pacierz, zjeść śniadanie, pozmywać... Pełek, ku mojej radości, sam z siebie, bez przypominania, zaniósł talerz po śniadaniu do zlewu. Ostatnio mieliśmy rozmowę o tym, że niedługa ma czwarte urodziny, o obowiązkach i... staramy się, aby na rozmawianiu tylko się nie skończyło. Czego Jaś się nie nauczy...

Idziemy na spacer, musimy kupić chleb i małe Conieco. A że do huśtawek jest już niedaleko, to kolejne 40 minut bujania.

Za nami tydzień bez Taty.

27 sierpnia 2006, niedziela

Znów długi dzień, przesiedziany głównie w domu. Ale to z powodu pogody, bo słońce praży niemiłosiernie. Obiad przygotowujemy wspólnie z Pełkiem, gdy Julka śpi, dziś mamy mielone, więc i dużo frajdy przy samej robocie. Tę najbardziej brudną wykonuje Pełcio oczywiście. Nawet nasza niejadka, czyli Julka, wcina kotleta aż miło patrzeć. Pełek prosi o dokładkę.

Czytamy, rysujemy, trochę próbujemy pisać literki...

Nagle ryk, włączył się alarm przeciwpożarowy. Zakładam buciki wystraszonym dzieciom - jedno płacze, drugie płacze - i wychodzimy z budynku. Tłumaczę, że to tylko ćwiecznia. Na dworze już jest dobrze... Przetrzymali nas tak pół godziny.

Cały dzień umawiam się z Pełkiem, że w kościele ma być grzeczny, bo jeśli Julka będzie chciała biegać, to będzie mi trudno zapanować nad nimi. Msza jest o 19, wychodzimy o 18.10. W plecaku mam picie, żeby nie marudzili. Pełek co trzy minuty prosi, żeby mu dać. Do kościoła dochodzimy o 18.50, całą drogę Pełek na nóżkach przeszedł. Czekam na dworze aż zrobi bliżej siódmej, bo nie chcę, żeby się dzieci wynudziły czekając na Mszę.
Zaczyna się... Nici z umowy, Pełek się uparł, że pokaże, co potrafi. Nóżki na ławce, zaraz się pokłada, zaczyna śpiewać po swojemu czyli grać na wargach, za chwilę ucieka mi na koniec kościoła... Oj, Pełku, doigrałeś się, czytania wieczorem dziś nie będzie, a jeszcze trochę, to będzie i lanie. Mamo, chcę siku. Biorę więc Julkę pod pachę i idziemy pod drzewko. Kolejna umowa, Pełek będzie grzeczny. Wracamy do kościoła i umowę diabli wzięli. Cieszę się, że Msza już się kończy. Wychodzimy. W czasie drogi probujemy się dogadać, ale różnie nam to wychodzi. Cały dzień obiecał, że pomoże i że będzie grzeczny. W czasie drogi - męczącej - było ok. Spowrotem - również. Tylko w tym kościele.

Dziś zasypianie trwało długo. I bardzo mnie wymęczyło.

28 sierpnia 2006, poniedziałek

Przychodzi Tiffany. Nie potrafię rozgryźć tej dziewczyny. Może się z nimi bawi, ale jedyny plus jest taki, że mogę wyjść na zajęcia. Gdy jestem, to bardziej siedzi niż się zajmuje dziećmi. Próbuję ją zagadywać, różnie wychodzi. Z tego, co zrozumiałam, to jej ojciec jest Japończykiem, mieszkała ileś lat w Japonii, tutaj na studiach wzięła też japoński. Wykorzystuję więc okazję i Tiffany pisze imiona dzieci po japońsku. Tylko dlaczego ja wymyślam takie zabawy?

Na obiad - kartoflanka. Jula co zje łyżeczkę, to bije sobie brawo. Pełek też ładnie wcina.

O 17 przychodzi... Katie. W Pełka diabeł wstępuje. Czasami przez niego jest tak głośno, że nie słyszę, co mówi rozmówczyni. Wynoszę go do drugiego pokoju, wraca. Uuuuhhhh... A on tylko chce na siebie zwrócić uwagę, ja to rozumiem, potrafię wytłumaczyć, ale, dlaczego właśnie teraz... Normalnie jest grzeczny...
Umawiam się z Katie na wyjście gdzieś z dziećmi, widzę, że strasznie jej zależy, żebym tu nie czuła się teraz bez Andrzeja sama i chce jakoś pomóc. Super, tak więc jutro pójdziemy z Katie na lody.

Jest nasza spacerowa pora, więc idziemy na huśtawki. Dobrze, że je znalazłam, bo dzieci idą tam z wielką przyjemnością.

Wieczorem kąpiel, dałam radę dwójkę wsadzić pod wodę i później dwójkę z niej wyciągnąć i ubrać w piżamki. No to dzieci klękamy i się pomodlimy, klękamy najładniej jak potrafimy... Pełek klęczy, rączki złożone... Julka, a ty co? nóżki ci się rozjeżdżają... oj ty żabo nasza... i w tym momencie Pełcio dostaje głupawki, on też chce być żabką... Powoli się wyciszamy i znów próbujemy zacząć... A teraz sięgamy do serduszek i wyciągamy z nich jakąś tajemnicę, coś specjalnego, co byśmy chcieli powiedzieć Panu Bogu. Ja dziękuję za Tatę, za dzieci... Teraz Pełek... A ja chciałbym mieć, chciałbym mieć, chciałbym mieć... zaciął się, ale jak o czymś myśli, to tak mu się zdarza... oj dziecko, myślę, ty tylko chciałbym mieć, chciałbym MIEĆ, zaraz usłyszymy coś o samolotach z klocków lego, materialisto ty mały... chciałbym mieć fajną mamę, taka jest moja tajemnica, kończy przejęty Pełcio. A mi się robi strasznie głupio i wstyd. I rozpływam się... ja też chciałabym, żeby Pełek i Julka miały fajną mamę, bardzo bym chciała...

9 dni za nami... odliczam zupełnie jak dziecko... 3/4, to 75%. Jutro będę mogła mówić dzieciom, że jeszcze dwa dni i Tata wraca. Do tej pory starałam się nie przypominać o tym, że Tata jest na kongresie, żeby im nie było przykro. I bez mówienia wiedzą, że Taty nie ma.
29 sierpnia 2006, wtorek
Po czwartej przychodzi Katie. Niestety dziś nie może, bo córka, 19-latka, ma jakieś wystąpienie i obiecała, że będzie a wczoraj zapomniała, że to we wtorek. Umawiamy się więc na środę. Pełek zajada ciasto, które przyniosła. Zjadł prawie wszystko. Ale podzielił się i ze mną i z Julką.

Pełcio naczapierzał się na te lody, na szczęście w zamrażalce mamy jeszcze 'nasze', ze sklepu, więc ratuję sytuację domowymi lodami. Pogoda znormalniała, możemy iść się przejść. Tym razem Julcia sprawdzała, czym się kończy wsadzenie obutej nóżki do fontanny. Na szczęście tylko nóżki.

30 sierpnia 2006, środa

W południe jest trochę 'zimniej' i idziemy na spacer. Później jesteśmy umówieni z Katie i wolę, żeby dzieci były bardziej wymęczone niż mniej, to nie będą szaleć. Gdy wracamy do domu zaczyna psuć się pogoda, niebo robi się szarawe i zaczyna trochę padać, ale nadal jest ciepło. Zaczyna się letnia burza. Siedzimy sobie w trójkę w oknie i oglądamy. Musi przechodzić gdzieś bardzo blisko, bo grzmoty pojawiają się prawie jednocześnie z piorunami. Jeden był taki niespodziewany, że aż wszyscy przy tym oknie podskoczyliśmy. Boję się, żeby dzieci się nie wystraszyły, więc obracam w żart i kończy się zbiorowym śmiechem i łaskotkami, a że wszyscy jesteśmy łaskotliwi, to wesoło mamy. Po prawdzie Pełcio krzyczy przy takich okazjach, że chłopaki nie mają łaskotek... ale na obrazku widać coś zupełnie przeciwnego. Przed piątą przebieram dzieciaki w długie spodnie, z dna szafy wyciągam kurteczki - bo wciąż pada i jesteśmy zwarci i gotowi. Lody domowe już się nam skończyły, więc mam nadzieję, że tym razem do trzech razy sztuka zadziała. Przychodzi Katie i jedziemy.

Najpierw do przybytku w stylu McDonald, ale... z jedzeniem sto razy lepszym. Po prostu zakochałam się w hamburgerach, a zawsze z pewnym onieśmieleniem patrzyłam jak Andrzej je w McDonaldzie różne burgery, ja się czasami dołączałam, ale jakoś ciastka z jabłkiem zawsze wyglądały bardziej apetycznie. I do ciastek mam sentyment, bo jedliśmy je na naszej pierwszej randce. Ale wracając do Hardee's, bo tam wylądowaliśmy, to wnętrze dziwnie znajome, jak normalny McDonald, może taki bardziej przy drodze (np. Alei Krakowskiej), a nie w centrum Warszawy, znajome i takie zwyczajne, można rzec, że nic specjalnego. Katie z rozpędu zamawia cztery porcje, bo jest nas czwórka. Nie zdążyłam wytłumaczyć, że tak naprawdę wystarczy dwa, bo Pełek niejadek i może wspólnie ze mną jeść a Julka to prawie tylko mamę je. Tak więc przed nami cztery porcje po hamburgerze, frytki, shake, soczek dla Julki i cola i sprite dla 'dorosłych' licząc z Pawłem. (Czytających zachęcam do zajrzenia na stronę i obejrzenia, jak to wyglądało. Smakowało sto razy bardziej.) Po co ja dzieciom dawałam dziś obiad? Pełek oczywiście wcina frytki, ale nawet ich wszystkich nie jest w stanie zjeść. Dzieci trochę biegają, trochę sobie rysują, trochę patrzą przez szybę... a tam wciąż pada. Świat za oknem robi się taki szary, samochody z zapalonymi światłami, wycieraczki cały czas pracują... Jeszcze wczoraj wydawało się, że upał będzie co najmniej do Świąt Bożego Narodzenia, a tu taka niespodzianka. Jak widać pogoda zmienna jest. Pełcio chce do ubikacji, idziemy więc razem, Katie zostaje sama z Julką, ale ani dla jednej ani dla drugiej lady nie jest to problemem. Trochę mi głupio. Państwo Czigogidze mają dzieci prawie w naszym wieku, najstarsza córka ma 24 lata, następna 23, najmłodsza 19. A ona mnie traktuje jak koleżankę. Jest zachwycona Andrzejem. Opowiadam o tym, jak spotkaliśmy kiedyś Engelkinga w kinie, jak Engelking potraktował Andrzeja na ćwiczeniach za zadanie z 'miotełką', jak zachował się na ostatnim egzaminie, sprzed kilku tygodni. Ona jest anglistką, ale nazwiska matematyków kojarzy... Engelking, o to wielki profesor, pamiętam, jak w Moskwie Alex zachwycał się jego książką... Nagle mnie pyta, czy w Polsce normalne jest, że dziewczyna mieszka z chłopakiem, bo za jej czasów... normalne, czy może częste, to się zmieniło w ciągu ostatnich kilkunastu lat, ale nie jest to dobre... Dzieciaki widzę, że już dłużej nie wytrzymają, dlatego zmieniamy miejsce. I tu po raz kolejny zachwycam się Stanami, że tyle rzeczy jest tu dla ludzi. Na stole mnóstwo jedzenia. Pełko ledwo ruszył, Julcia oczywiście nic. Lody nie zjedzone, soki nie wypite. Katie przynosi podstawek na 4 kubki, coś w rodzaju wydmuszek na jajka, tylko, że otwory na wielkość plastykowych (czy papierowych) kubków i wkładamy tam to, co zostało. Do tego dwie duże papierowe torby i pakujemy tam nasze hamburgerowe zestawy. To, że mogę wziąć jedzenie ze sobą, że nie jest to problemem, wprost przeciwnie, potraktowane normalnie pewnie długo będzie mnie dziwić.

Jedziemy teraz do centrum handlowego. Monika, widzisz to? Taki bogaty kraj i tak oszczędzają na światłach?! Rzeczywiście, przez miasto trudno przejechać, bo latarnie choć się świecą stoją raczej rzadko. Pewnie dlatego, że oszczędzają są tak bogaci. Centrum handlowe - to samo, w którym byliśmy na samym początku - zachwyca, ale nie robi piorunującego wrażenia. Podobne już są u nas, jakoś te wszystkie światełka nie rzucają na kolana. Najpierw idziemy do fontanny. Dzieciaki biegają, Julka się podciąga i hyc jest na murku. Próbuję rozmawiać, ale nie można tak spokojnie usiąść i nie biegać. Pełcio ma całe rękawy mokre. Na dnie fontanny jest mnóstwo penniaczków i ten uparł się, że będzie wyławiał je do swojej skarbonki. Pełcio zbiera na samolot z klocków lego. Wyławia garściami. Nad fontanną kartka, że pieniądze przeznaczone są dla chorych dzieci, więc mam wytłumaczenie i argument, dlaczego ma wrzucić je spowrotem. Uff, ja się tam boję, że potraktują nas jak biedaków ze Wschodniej Europy, którzy potrzebują pieniędzy na życie. Eh, głupie myśli chodzą mi po głowie, ale jakoś za bardzo pamiętam Francję.

Pełel znów do ubikacji - no tak, opił się... Idziemy dalej, Katie namawia na kolejne jedzenie, a ja nie wiem, czy dzieci będą chciały, tzn. podejrzewam, że nie. Katie jest nie do przekonania. Zamawia dwie duże porcje dla nas, dwie małe dla dzieci, do tego mleko do picia. A cudo, które zamówiła nazywa się cinnabon (znów zachęcam do oglądania), niebo w gębie, po prostu... Na dodatek, gdybyśmy przyszli ciut wcześniej, to byśmy widzieli, jak je robią, bo wszystko za szklaną szybą. Przepis znajduje się tutaj i jak tylko będę mieć wszystkie składniki (ot, na przykład w postaci wałka do ciasta czy jakiegoś zastępnika w postaci butelki), to na pewno będę próbować robić w domu. Dzieci - jak dzieci. Siedzą na stoliku i patrzą przez szybkę. Monika, ty prawie nie siedzisz, tylko cały czas biegasz, nic dziwnego, że jesteś taka chuda. No i co ja mam powiedzieć. Siadaj i jedz. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Piętro niżej Pełek wypatrzył zabawki typu 'samochodzik', do którego wrzuca się pieniądze i jedzie. A tam cuda niewidy... rakieta(!), dyliżans, zwykłe auto, jakiś symulator czegoś-tam. Pełcio potrafi więc wysiedzieć trzy minuty w miarę spokojnie tylko za obietnicę, że jeśli będzie grzeczny, to tam pójdziemy. Znów pakujemy część jedzenia do plecaka i idziemy na dół. Przestałyśmy tam z Katie chyba z godzinę. Jakby nie było dzieciaków. Na dodatek - ku mojej radości - pojawiają się inne dzieci i razem wszyscy się bawią. Język nie stanowi większej bariery. I to w dzieciach jest cudowne. Dla nich jest po prostu drugi człowiek, do którego wystarczy się uśmiechnąć. Tylko tyle i aż tyle. Wystarczy. Pełek mówi w swoim języku, dziewczynka w swoim, razem robią te same rzeczy, jedno naśladauje drugie... No problem.

Do akademika wracamy o 21. Dzieci powinny pójść szybko spać. O święta naiwności... Podniecone wyprawy absolutnie nie chcą dać się położyć. Śmieją się, bawią razem, o spaniu nie ma mowy. Julka w końcu zasypia przed 22, Pełek idzie spać pół godziny po niej. Litości dzieci, litości dla mamy.

31 sierpnia 2006, czwartek

Dziś wraca Andrzej do domu. Nie wiem, co pisać, bo tylko to mam w głowie. Cały czas myślę, gdzie on teraz jest. Dzień podobny do poprzednich - zająć się dziećmi, posprzątać, ugotować, spacer... Pogoda nadal nie taka, a Czigogidze pojechali dziś nad morze na kilka dni, bo Amerykanom zaczyna się długi weekend. Ale trafili.

Czekam do 1 na Andrzeja, bo nie ma on klucza do domu. Pięć minut przed pierwszą puka do drzwi. No w końcu. Siedzimy i gadamy. Jedno przez drugie chce się dzielić wrażeniami. Kładziemy się spać o 3, jejku jutro rano na zajęcia. Nie pospaliśmy długo, tuż po trzeciej budzi się Julcia, coś ją męczy brzuszek, uciekam więc z nią z sypialni do dużego pokoju, żeby nie obudziła Pełcia. Tylko, że jak Mała zobaczyła Tatę, to... koniec mowy o spaniu. Za chwilę budzi się Pełek. Efekt jest taki, że zasypiamy wszyscy o 5. Biedny Andrzej, biedna Monika... cudne dzieci.

I tak dobiega koniec naszych przygód w Madrycie. Może Andrzej coś więcej dopowie.
12 dni minęło szybko. Bałam się tych dni bardzo mocno. I nie tylko chodzi o to, że cała odpowiedzialność za dzieci spada na mnie, że 24h na dobe to ja, i tylko ja, muszę o wszystkim myśleć, jestem mamą i to się naturalnie wpisuje w moje obowiązki. Bałam się, że gdy coś się stanie, to jestem tu sama, że jeśli jedno dziecko będę musiała z kimś zostawić, to nie mam z kim.
Nawet 'głupi' telefon jest w biurze Andrzeja a nie w pokoju. To, że byłam sama spowodowało, że bardziej się starałam być fajną i odpowiedzialną mamą, niż wtedy, gdy jest Andrzej obok. I mam nadzieję, że to zostanie na dłużej.

A Pełek szczęśłiwy, bo Andrzej przywiózł mu świnkę-skarbonkę, ma więc gdzie teraz chłopiec wrzucać swoje drobne pieniądze, zobaczymy, ile uzbiera do urodzin.

6 comments:

Anonymous said...

W tym odcinku czuje sie upal. A jak bedzie w drugiej polowie wrzesnia w Pn. Karolinie? Zastanawiam sie, co spakowac. W naszym klimacie srodkoweurpejskim jest juz za pozno na szorty i letnie sukienki, ale czuje, ze w Ameryce to nam sie wlasnie przyda.
Wcinaj, Pawelku, dla Dziadka Wiesia to oznaka zdrowia i bardzo go Twoj apetyt cieszy.

ciocia_ola said...

Babciu, ale kurtki puchowej nie zapomnij! Nie wiadomo jakie rejony amerykańskie Dziadkowi przyjdzie do głowy zwiedzać...

Anonymous said...

Ta przestroga to dla Dzadka. A ja chcialam Ci Moniko powiedziec, ze doskonale rozumiem Twoja wstrzemiezliwosc wobec konwersacji z tuziemcami. Kiedy bylam mniej wiecej w Twoim wieku, wyjechalam do RFN. Znajomosc jezyka bliska zeru. Po przylocie do Hamburga siedzialam na dworcu kolejowym i czekalam na pociag do Kilonii. A zeby mnie ktos bron Boze nie zaczepil, czytalam "Przekroj" (jedyny bodaj ilustrowany tygodnik w PRL). A mimo to zagadnal mnie jakis starszy Pan. Jakos sie z tego wymigalam. Dzis juz by mi takie zaczepki nie grozily - nie tylko dlatego, ze nie jestem mloda. Zmienily sie zwyczaje. Dzis obcy ludzie raczej nie zaczynaja rozmowy ze soba, obserwuje to w pociagach.
A co do jezyka - nie bac sie, tylko go uzywac!

Monika said...

Średnie temperatury pod koniec wrzesnia w Greensboro to od 12 (minimalna, w nocy) do 24 (maksymalna, w dzień) stopni. W tej chwili prognoza na połowę września to 18 (w nocy) - 28 (w dzień) - cieplej niż przeciętnie. Tubylcy mówili nam, że upały kończą tu się w połowie/pod koniec września.

Wczoraj akurat były chmury i momentami trochę kapało, dlatego było chłodniej - dwadzieścia kilka stopni.

Monika said...

Pawełek zaczął języka używać - głównie "yes", "no" i "my name is Paweł", ale robi to z sensem. Po sylwetce i mimice widać, jak bardzo przeżywa każde odezwanie się.

Anonymous said...

Andrzej
Jesli sie nie myle-a chyba nie- to masz dzis urodziny. Tak wiec spalnienia marzen Ci zycze, radosci i milosci bez granic kazdego dnia i wiele Bozego pokoju w sercu. I wiecej tak wspanialych podrozy, przezyc, zdjec, historii. Radosci z dzieci i jak najwiecej cudnych chwil z Monika.
Gorace pozdrowienia z Warszawy
Dorota