Wednesday, September 20, 2006

17.09-23.09

17 września 2006, niedziela

Po kościele podchodzi do nas... Polak. Znów zdradziła nas mowa. ;) Ale stąd, czyli z USA Polak, bo my jesteśmy jednak z Polski. Pewnie jeszcze sie spotkamy kiedyś na Mszy.

Wieczorem p. Czigogidze przywozi nam materac, bo potrzebujemy dodatkowego spania w związku z wizytą Rodziców. Jakie to wszystko wielkie? Pełek kładzie się później, bo musiał koniecznie odbierać osobiście materac, no i nie może sobie odmówić przyjemności skakania. Gdzie my to wszystko postawimy... W swej hojności otrzymaliśmy materac i spód pod materac.
Przesuwamy trochę meble i jest - 'jakoś' nasze małe mieszkanie wygląda.

18 września 2006, poniedziałek

Dziś jedziemy po południu na zakupy. Wiem jedno, co chcę kupić - mąkę razową. Wypiek chleba chodzi za mną od dawna, może się uda. Drugie - zwykłą mąkę, bo już się skończyła. Do wózka pakuję więc połowę stoiska piekarniczego. Trzecie - przyprawy, bo mamy tylko sól i pieprz. A na 'normalną' kuchnię to dużo za mało.

Andrzej dziś przysłał maila, że w Ameryce w szpinaku znaleziono bakterię, która może wywołać zatrucia i mam wywalić drugą porcję szpinaku, którą jeszcze mamy. Uh, szkoda mi, bo strudel był dobry. Szpinak na mojej liście zakupowej też był, a teraz muszę zrezygnować.

Sklep jest męczący i dla nas i dla dzieci. Julka w pewnym momencie chodziła ze słupkiem z informacją o mokrej podłodze wywołując wiele radości u innych dzieci. Pełcio za to nadmuchiwał worki na warzywa krzycząc jaki mam fajny balonik.
Wszystko, co chcieliśmy udało się kupić.
Oj nieprawda, tuż za kasą przypomnieliśmy sobie, że powoli kończą się pieluchy Julkowe. Na razie starczą, ale następnym razem koniecznie trzeba kupić.
Znów nie udało mi się choć zajrzeć do części sklepu 'nie-żywieniowej', ale na zakupy, choć coraz sprawniej poruszamy się wśród półek, schodzi dużo czasu.

Dzieci zmęczone zasnęły prawie natychmiast.

19 września 2006, wtorek

Dziś zgodnie z prognozą po południu pada deszcz. Siedzimy więc z dziećmi szukając zajęcia. Andrzej w przerwie na dłużej przyszedł, bo ja mam powtórkę do testu.
Na powtórce miło, kilka osób tylko. W biurze mojego profesora na półce leżą klocki lego. Eh, szkoda, że nie mogłam przyjść z Pełciem, na pewno by mu się spodobało.

Wieczorem Pełcio namawia mnie na pieczenie chleba, mamy już mąkę razową z wczorajszych zakupów, więc czemu nie. Siedzimy więc sobie razem z dziećmi na podłodze, nad naszym największym garem i próbujemy nie rozsypywać składników na podłogę. Tzn. ja próbuje, bo dzieci nie bardzo. Podstawowe narzędzie kuchenne tym razem to zmiotka, Julka miała wsypac cukier do gara, niestety miała inny pomysł na wykorzystanie białego proszku. Mąkę mam nawet na plecach, ale Julcia przyszla się przytulić. Raz się żyje 19-go września... Więcej takiej chwili nie będzie, a za to radość, którą tu i teraz dają dzieci jest moja, na zawsze.

Kładziemy dzieci spać i czekamy na gości. O 23 mają przylecieć Dziadkowie.

Dzieci śpią za ścianą, w domu pachnie chlebem... jest tak spokojnie, cicho, wręcz magicznie.

Wszystko okazało się być ok, samolot wylądował, bagaże odebrane, Andrzej stawił się o wyznaczonej porze na lotnisku. W końcu mogliśmy choć w małej części odwdzięczyć się za odbieranie na dworcu i to 'my' odebraliśmy Dziadków. Pokazujemy nasze gniazdko w akademiku i oczywiście nasze pisklęta. Czekamy na reakcje... czy urosły? czy są mądrzejsze? czy ładniejsze?
To nic, że ciemno, to nic, że dzieci śpią... przecież to wszystko widać.

Nic tam. Zobaczymy, co powiedzą jutro od rana.

Wieczór, czy raczej środek nocy, schodzi nam na rozpakowywaniu i układaniu różnych rzeczy. Dotrało wszystko, o co prosiliśmy. Przyszły też grzyby z dwóch części Polski, ubranka, zabawki dla dzieci, prezenty... nie, o tym to dopiero 6-go października.

20 września 2006, środa

A dziś od rana pobudka jak zwykle około 7. Wstaje Julka, za chwilę słychać Pełka. Pełek ma niespodziankę, bo po otwarciu oczek widzi naszych gości, czyli Babcię i Dziadka. Julka też poznała Dziadków.

Staramy się pokazać, jak wygląda nasz dzień, nasze życie na kampusie.
Po śniadaniu biegnę na zajęcia. Gdy wychodzę widzę 'moich'. Stawili się w komplecie. Idziemy wszyscy w tłumie studentów do EUC. Właśnie kończą się jedne, zaczynają drugie zajęcia, więc 'płyniemy' z tłumem. Tylko Pełek pełen energii biegnie na sygnale. Bardzo przeżywa wizytę gości. Idziemy na huśtawki, Andrzej powoli próbuje wydostać się do swoich codziennych obowiązków, czyli do pracy. My idziemy dalej, czyli pokazujemy kampus. Spacer deptakiem i codzienne atrakcje, czyli postoje przy naszych ławeczkach.
Dziadek biegnie za Julką. Pełcio na kolanach u Babci. Oboje spragnieni fizycznego kontaktu. Pełcio się przytula jak nigdy. Dziadka zaczepia mały Wietnamczyk z pytanie o wiek Julki. Maluch bez kompleksów ciągnie rozmowę dalej pytając o imię. Okazuje się, że jego babcia jest Polką.
A nas ciągnie dalej, do fontanny, do rzeczki, do latarni. Pełek pokazuje, jak trafia do celu. Jest nas na tyle dużo, że możemy zrobić zawody pomiędzy dwiema drużynami.
Dalej 'duża' fontanna, przy której leniwie mija nam czas.
Dochodzi południe, więc zbieramy się do domu. Ale to nie takie łatwe. Dzieci chcą zaliczyć zabawę przy kamieniach, później a ku ku pod zegarem, później pół godziny biegania po trawie. Atrakcją okazał się być szal Babci Alicji.

W domu spanie Julci, obiad.

Andrzej dziś nie przychodzi na obiad. Idzie na oficjalny lunch u rektorki, bo przyjechała delegacja z uniwersytetu wrocławskiego. Mój mąż zakłada nawet eleganckie spodnie.

Gdy mała się budzi szykujemy się do wyjścia. Tym razem idziemy do EUC, ja uciekam z dziećmi na huśtawki a Babcia z Dziadkiem idą do księgarni. Dołącza do nas Andrzej i już wszyscy jesteśmy w komplecie. Czuje się chłód zaczynającego się wieczoru.
Dziadek zaprasza nas do restauracji meksykańskiej. Po niej Andrzej rewanżuje się zaproszeniem na kawę.

Gdy trafiamy do domu, kąpiel i spać. Dzieci dostają swoje kubki do zabawy a Dziadek zadanie, aby wszystko sfilmować. My z Andrzejem też lubimy patrzeć, jak Paweł z Julią bawią się pod prysznicem. Poszło sprawnie.
Dla nas dzień, jak każdy, dla Gości - wszystko nowe. I tak podziwiam za wytrwałość, bo po weselu w sobotę w Łodygowicach, zarwanej nocy przez podróż cały dzień dzielnie wytrzymali dotrzymując dzieciom kroku. A Pełcio był dziś szybki jak Zygzak McQueen. Gratulacje.

21 września 2006, czwartek

Dziś pierwszą atrakcję dnia stanowi wypożyczalnia samochodów. Dziadkowie z Andrzejem i Pełciem wracają białym (dla mnie kolor najważniejszy) fordem explorerem. Dwa rzędy tylnych siedzeń sprawia, że poza kierowcą może jechać jeszcze 6 osób. Nas w sumie jest sześcioro, z czego musimy zmieścić dwa foteliki. Piękny rodzinny samochód.

Andrzej do pracy a cała reszta jedzie do Wal Marta. Tym razem nie mam całego koszyka jedzenia. Andrzej prosił, aby mu kupić kąpielówki, takie, w których można pokazać się na amerykańskiej plaży. Nie tylko on nie ma przepisowych - dziadek również. W sklepie pytam się kogoś o slips do pływania, pani odsyła mnie w okolice butów. Dopiero po chwili zorientuję się, że chodziło jej o... kapcie, slippers. Pytam kolejnej osoby. Tym razem udało nam się z panią porozumieć. Mówię, że jedziemy z mężem nad morze i potrzebuję czegoś dla niego na plażę, pada słówko trunks, które kojarzę jako kąpielówki, tak tak tak, chodzi mi o kąpielówki. Ponieważ jest to końcówka sezonu, to i wyboru wielkiego nie ma. Największe zdziwienie i tak stanowimy z dziadkiem, bo powiedziałam pani ekspedientce, że szukam kąpielówek dla męża. A dziadek też wybiera kąpielówki dla siebie.

22 września 2006, piątek

Dzisiaj pierwsza wycieczka do Spencer.

Postój robimy tuż przed naszym celem. Zjeżdżamy z drogi, aby się przejść kawałek, Pełcio idzie na siku. W oddali widać kościół i jakąś opuszczoną fabryczkę. Po kilku minutach podjeżdż do nas stróż. Mówi a raczej śpiewa po amerykańsku, znów mam wrażenie, że absolutnie nie rozumiem po angielsku. Do tego dochodzi niekompletny stan uzębienia i moje możliwości zrozumienia tuziemca spadają gwałtownie do zera. Dzieci dostają od niego po dolarze.

A dziś atrakcję stanowi muzeum pociągów. Nie tylko są tu stare wagony, ale również stare samochody, wóz sprzed 1810r. , wygląda zupełnie, jak ten z 'Było sobie życie', z drugiego odcinka, 'Narodziny', gdy komórki do budowy kości jadą na Zachód. Dzieciom najbardziej podoba się... zabawkowy wagon z zabawkami w postaci narzędzi. W ogóle stamtąd nie chcą wyjść. Julka powspinała się na wszelkie możliwe schodki prowadzące do prawdziwych wagonów.

Na obiad wybieramy się do amerykańskiej jadłodalni w postaci kanapek. Nie wiemy, co nam zaserwują. Na ścianach tablice rejestracyjne, koszulki miejscowej drużyny, sygnalizator świetlny, stare plakaty. Mam wrażenie, jakby czas tu nie istniał, a każdy, kto wchodzi jest uważany za swojego. Obsługuje nas Indianka, za ladą jest jeszcze jedna starsza pani. Klimaty jak w 'Przystanku Alaska'. Przynoszą nam trójkątne piętrowe kanapki. Ale do zjedzenia. Podobnie zupy - zupę-krem z kurczaka wcina nawet Julinka.

Wieczorem prawie wszyscy wybierają się na mecz soccera. Oświetlone boisko, hymn przed meczem, kibice i cała ta atmosfera międzyuczelnianego meczu naszym gościom bardzo się podoba. Pełcio tradycyjnie kibicował gościom, ale ponieważ przegrywali, przerzucił się na naszych. Babcia z Dziadkiem żałują, że nie wzięli kamery, żeby zarejestrować mecz, następnym razem na pewno wezmą.

23 września 2006, sobota

Dziś szczególny dla nas dzień, bo 6-ta rocznica ślubu. Andrzej od samego rana składa mi życzenia.

Dziś też ruszamy na wielką Wyprawę. Nad morze - do Kill Devil Hills. Ruszamy o 10, po 16 jesteśmy na miejscu. Jula w samochodzie marudzi, trudno musi się nauczyć, że w foteliku się siedzi. Zatrzymujemy się na jedzenie w jednej z większych sieci Wendy's. Te, które są w Polsce, omijamy szerokim łukiem, bo już znamy. Wszyscy razem zamawiamy hamburgery, frytki, sałatki. Te pierwsze raczej niezdrowe, ale od czasu do czasu możemy iść na bakier z żywieniowymi zasadami. Problemem okazuje się kupno gorącej herbaty, mimo, że jest na liście i na rachunku dziadek dostaje zimną. Na szczęście udaje się zmienić - ale robi to już przełożony osób, które stoją przy ladzie. Tutaj nikt nie pije gorącej herbaty.

Dojeżdżamy do wybrzeża, droga prowadzi przez bagna. Pierwszy raz widzę taki krajobraz. Jednak największa atrakcja dopiero przed nami. Są to mosty łączące stały ląd z wyspami i wyspy między sobą. Gdyby jeden taki most pociąć na kawałki i przenieść do Warszawy, to problem komunikacji w mieście i połączenia jednej strony w-wy z drugą zostałby rozwiązany.

Dojeżdżamy do hotelu, rozpakowujemy się i idziemy z dziećmi na plażę. No, w końcu mają ogromną piaskownicę całą dla siebie. Zarówno Julka i Pełek pierwszy raz są nad tak wielką wodą. Pełcio z Tatą przy samym brzegu budują zamki. Pełek w tej samej czapeczce, co dwa lata temu, gdy byliśmy na wakacjach nad jeziorem. Tylko moment wystarczył, aby z tym obrazkiem wróciły wszystkie smutne emocje związane ze zmarłymi dziećmi. Obaj panowie wyglądają dokładnie tak samo, jak wtedy. Tylko Julcia obok przypomina, ile zmian przyniosły te dwa lata. Ale i tak jej obecność nie wymaże nieobecności tamtych dzieci.

Wieczorem jedziemy do japońskiej knajpy - steak & sushi. Wybieramy te pierwsze atrakcje. Już widzę minę cioci Oli! Stół składa się z ogromnej, prostokątnej patelni, na której, na oczach biesiadników kucharz przygotowuje jedzenie. Do tego dochodzi żonglerka jajkami, stukot sztuścami czy słup ognia pojawiający się przed naszymi oczami. Przy innych stołach również wiele rodzin z dziećmi. Jedzenie po prostu pyszne.

Dzieci zasypiają, ja razem z nimi. I choć mieliśmy obiecany spacer z Tatą (i zajęcie się śpiącymi dziećmi przez dziadków), to po prostu padam.

2 comments:

ciocia_ola said...

Monika i jaki ten chleb?
Dziadkowie dzielni no i jechali z przygodami bo okazało się, że nie ma miejsc na pociąg do Berlina, na szczęście tylko w kasie tych miejsc nie było :)
A z listy nie dotarło wszystko, bo np. nie kupiliśmy koperku - ale ja czekałam na samochód żeby pojechać do OBI, a jak tata samochód przywiózł, to nie mogłam wyjechać bo wyjazd z osiedla zamknęli, a nie chciałam (jak tata :) jeździć po chodniku...

Anonymous said...

Nasze spotkanie na lotnisku w Greensboro - pusto, bo prawie noc, dlugi, tunelowaty hall, a w nim sylwetka Andrzeja. Wzruszylam sie bardzo. To nieprawda, ze tylko dziadek byl w Polsce strona odbierajaca Was, Moniko, z podrozy. Pamietam nasze spotkania na Dworcu Centralnym w W-wie: bywalo, ze gremialnie wychodziliscie do pociagu berlinskiego. A komitet powitalny bez Pawla byl wrecz niemozliwy. Tym razem bylo za pozno, dzieciaki spaly i slodko bylo na nie spojrzec. Jednak najbardziej teskni sie za maluchami, rzeczywiscie brak mi bylo ich bliskosci fizycznej. Julcie pozegnalismy, kiedy ledwie zaczynala chodzic. A teraz biega z furkotem i straszna z niej smieszka. I rzydko sie widuje, zeby rodzenstwo tak sie kochalo: to przytulanie sie, obejmowanie i calusy - przy tym Julka jest tez strona aktywna, choc to jeszcze "baby"!
O innych wrazeniach bedzie w mailach, o ile Monika je umiesci w blogu.