Saturday, December 16, 2006

24.09-30.09

24 września 2006, Niedziela
Dzisiaj punkt pierwszy w naszym programie dnia to Msza św. Kościół katolicki znajduje się na naszej wyspie, tylko że w sąsiedniej miejscowości - Kitty Hawk. Jedziemy trochę wcześniej, aby mieć czas na spokojne jego znalezienie. Ponieważ na kościół trafiliśmy od razu, mamy więc trochę czasu, aby zobaczyć jak on wygląda. Bryła zupełnie inna niż przywykliśmy do tych tutaj spotykanych, bo tutaj są 'normalne', proste a ten wydziwniony jakiś, na planie raczej trójkąta, czy fragmentu koła... zupełnie jak w Polsce, gdy w latach 80-tych jedynym obiektem wyżycia się architektonicznego dla architektów były właśnie kościoły i powstawały wtedy podobne cuda.

Prezbiterium pięknie wydzielone przez podwyższenie. Proste świeczniki z drewna, wszystkie w tym samym stylu, zarówno na ścianach 'zacheuszki' jak i te przy ołtarzu. Parafia jest prowadzona przez franciszkanów. Z boku przepiękna chrzcielnica z 'żywą wodą'. Tzn. woda spływa w góry do sadzawki wyłożonej mozaiką z dwiema charakterystycznymi rybkami. Obok chrzcielnicy paschał znów z zupełnie innymi niż w Polsce zdobieniami, tutaj chyba nie ma szans na spotkanie 'przyklajanego' Pana Jezusa. Tradycyjnie już w czasie Mszy słychać znajome śpiewy: Głoś imię Pana, który na polski przełożył ś.p. ks. Wojciech Danielski, Panie pragnienia ludzkich serc, jest to hymn międzynarodowego kongresu eucharystycznego, który odbył się w latach 70-tych w Filadelfii, na zakończenie Szukajcie wpierw królestwa Bożego.

W czasie Mszy jest i komentator i niesiony Ewangeliarz, w trakcie przygotowania darów świece 'wędrują' z ambony do ołtarza, jest też, tutaj chyba normalka, służba ładu. Co niedziela biuletyn informacyjny, głównym animatorem życia parafialnego jest człowiek z polskim nazwiskiem. Z gazetki można się dowiedzieć, że codziennie rano są morning prayer czyli na nasze jutrznia, liturgia godzin. A jednak można... W czasie Mszy dzieci na czas liturgii słowa wychodzą, znów procesyjnie niosąc wysoko podniesioną Biblię. One będą miały swoje spotkanie, tak, żeby nikomu nie przeszkadzać w liturgii, wrócą na liturgię ofiary i uczty.

A dziś w czytaniach o przyjęciu dziecka - tak bardzo w takiej chwili chciałabym mieć wszystkie dzieci tutaj.

Wieczorem po całym dniu wrażeń, po przesiedzeniu iluś godzin na plaży, Julińcia zasypia prawie natychmiast.

25 września 2006 roku, poniedziałek

Jedziemy do Greensboro, jeszcze pożegnanie z oceanem... Andrzej nie wybiera się na następną wycieczkę, więc nie wiadomo, kiedy następna okazja, aby znów je zobaczyć. Pozostali mają za kilka dni wrócić w podobne miejsce. Patrzę w dal bezbrzeżną... gdzieś po drugiej stronie jest mój dom, moi Bliscy... Do maja czas szybko zleci.

Andrzej idzie na seminarium, ja na spacer z Julką. Jakoś daliśmy radę w samochodzie. Z łagodnej i pogodnej panienki potrafi przemienić się w niezłe diablątko. Mała wie, czego chce, a dokładniej, czego nie chce - nie chce siedzieć w foteliku. Pełek za to po powrocie 'utonął' w swoich klockach, już się za nimi stęsknił.

26 września 2006 roku, wtorek
Uwaga, uwaga - dziś ruszamy na kolejną wyprawę. Tak... znów nad morze. Tym razem bardziej na południe. Julka testuje w czasie drogi zarówno cierpliwość współtowarzyszy, jak i swoje struny głosowe. Testy wypadły znakomicie i można powiedzieć, że wszystko jest w należytym porządku, gardło Julki ma swoją moc, charakterystyczną dla jej wieku, co prawda, ale zawsze.

Po drodze mijamy najprawdziwszą... Warszawę. W wersji amerykańskiej Warsaw, ale jest. Jest to świetna okazja, aby strzelić kilka pamiątkowych fotek.

Za oknem pola... zielone krzaki z białym puchem. Ależ tak, to bawełna. Przecież jesteśmy na południu, jest to Północna Karolina, ale stan jak najbardziej południowy. Z całą swoją powolnością. Tak mógł wyglądać krajobraz opisywany w Przeminęło z wiatrem. Pamiętam, że pierwszy raz treść książki poznałam z opowiadań babci, gdy jeździłyśmy jeszcze na wakacje do Kaszczoru. To było w tamtym świecie, gdy żył dziadek. Wieczorami babcia często opowiadała o tym, jak to było przed wojną, jak Tata był mały, książki, które czytała, gdy sama była młoda. Później nastały czasy, że książkę tę można było normalnie kupić w księgarni, dobrze pamiętam te dni, gdy czytałam, jako młoda koza, burzliwe losy Scarlett O'Hary. Cały czas mam nadzieje, że kiedyś wrócą dni, gdy książki będę połykać, jak dawniej. Eh, człowiek młody był... kiedyś...

Dojeżdżamy do Wrighstville Beach. Hotel jest tak położony, że z jednego okna widać plażę z jednego brzegu oceanu, z drugiego okna - drugą stronę. Mieszkamy na wąskim, ale przepięknym kawałku ziemi. Lecimy na plażę. Dzieci mają frajdę, siedzą tam prawie do wieczora. Największa piaskownica świata robi jednak wrażenie... Piasek jest miękki i sypki jak mąka, woda - wręcz ciepła, mnóstwo kamyczków, muszli. Julka zmęczona całym dniem zasnęła mi na plaży, nawet nie wiem, kiedy. Jest taka słodka jak śpi. Dla ochrony ma czapeczkę, którą zrobiła jej Babcia Aniela, bluzeczka z kaczuszką, w zielone paseczki też od Niej. Mój Cukierek...

Pełcio szczęśliwy brodzi po brzegu, siada, kładzie się na wodzie. Jest przeszczęśliwy. Mamo, mamutku - woła - umiem chodzić po wodzie. Dziecko najmilsze... życzę ci z całego serca tej umiejętności,bo to przecież znaczy tyle samo, co wierzyć. Życzę ci wiary odważnej i żywej, która nie patrzy na opinię ludzką, wiary, która jest początkiem nadziei, nadziei, która odnawia swą moc w miłości większej niż śmierć... Myśli biegną jak szalone po tym jednym zdaniu. Tyle synku chciałabym ci przekazać, tyle dać, tyloma pięknymi rzeczami się podzielić... Smyku - krzyczę w odpowiedzi - pięknie chodzisz! Kocham cię! - Ja też cię kocham mamutku! - Ja mocniej! - Nie! Ja mocniej!

27 września 2006 roku, środa

Przy śniadaniu dochodzi do małego nieporozumienia. Pełcio najpierw sobie zażyczył górę rzeczy na talerzu, później podziękował po zjedzeniu śladowych ilości, jak nie, to nie. Synku, ale wiesz, że następny posiłek będzie o 11 i do tego czasu nic nie dostaniesz. Kiwa głową, że wie, ale nie wiem, na ile to jest prawdziwe. Jeszcze Julcia do nakarmienia, sama muszę coś zjeść. Nagle Pełcio siedzi przy stole z talerzem przed sobą i zajada bułkę podłożoną przez któregoś z dziadków. Nie chłopie, tak to się ze mną nie będziesz bawił. Pełciu była już pora jedzenia. Powiedziałeś 'dziękuję'. Możesz jeść dopiero o 11. Teraz jedenestej jeszcze nie ma. Trudno - wyjdę na niefajną mamę. Sama siebie nie lubię takiej, ale wolę być teraz od czasu do czasu, gdy potrzeba, niefajną mamą niż później mieć niefajne sytuacje z dorosłymi dziećmi.

Na plaży jesteśmy o 9. Siedzimy sobie tak do 12. Drugie śniadanie Pełek dosłownie wmiata, a jednak... Na plaży woda, muszle, piach... to już jest po sezonie, więc ludzi mniej. Dziś już jestem mądrzejsza i mam za sobą cały osprzęt: ręczniki, jedzenie, ubranka na zmianę, dużo ubranek na zmianę.

Samotnie mi bez Andrzeja. Nie lubię się rozstawać i mimo tego, że to on tak naprawdę został sam a ja mam towarzystwo, to mi strasznie pusto bez niego. Widoki przepiękne, jedno z piękniejszych miejsc, w jakich było dane mi być, cieszę się pogodą, oceanem, spokojem, jakimś lenistwem płynącym z tego, że nic tu nie trzeba robić, nigdzie mi się nie spieszy... i żal, że przeżywam to sama, bez niego. Brak wspólnego doświadczenia sprawia, że pewne rzeczy nie mają sensu.

Jula robi sobie spacer po plaży. Prawdziwa z niej szybkobiegaczka. (Skąd to cytat? Kto zgadnie?) Zaczyna się od tego, że goni mewę. Mewa drepcze po swojemu a Julcia za nią. Wygląda to przezabawnie. Ludzie się zatrzymują, ta ich zaczepia. Dochodzimy do wędkarzy. I znów moja panna ucina sobie z nimi pogawędkę - to nic, że każdy używa własnego narzecza, chodzi o to, żeby sobie pogadać. Wędkarze dla mnie stanowią niespodziankę, pierwszy raz w życiu widzę, żeby ktoś łowił ryby z plaży wprost z oceanu.

Wracamy z Julką do Pawła. Trwa właśnie budowanie zamków połączone z gotowaniem. Mamo zrobiłem dla ciebie herbatki.

Przy robieniu sałatki ciacham się w palec. Gdy się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy... Za chwilę powinno przejść. Ale za chwilę nie przechodzi. (Wieczorem paluch nadal krwawi, na drugi dzień też...) Moje umiejętności manualne (łac. manus - ręka) spadają u pociachanej ręki prawie do zera.

Wieczorem Julka zamiast spać - szaleje.

Pełek za to zasypia w pokoju z dziadkami. Tzn. nie zasypia a siedzi na tarasie, na leżaku i medytuje: najpierw byłem konstruktorem i konstruowałem różne rzeczy a teraz jestem majsterklepką i majsterkuję różne rzeczy.

28 września 2006 roku, czwartek

Rano idziemy z Julcią na plażę, Pełek zostaje w domu. Po południu dziadkowie zostają w domu i nigdzie nie chcą się ruszyć. A dzieci są niezmordowane - chcą iść do swojej piaskownicy. Jest wiatr, zapasowe ubranka mam w pogotowiu. Szukamy muszli, kamyczków. W pewnym momencie Pełek przybiega z płaczem, ma całe zasypane oczka, nie wiem, czy to wiatr, czy Julińcia. Podejrzewam, że jednak niechcący nasza mała panienka wyrządziła bratu szkodę. Staram się najdelikatniej jak potrafię usunąć drobne ziarenka. Oczka czerwone jak u królika, Pełcio siedzi mi na kolanach, jedną ręką go obejmuję, drugą przecieram oczy... Jedna z magicznych chwil i choć wiem, że go boli, to sobie myślę chwilo trwaj.

Wieczorem jedziemy do knajpy - bufetu chińskiego. Bufet polega na tym, że jest coś około 100 potraw do wyboru, można nakładać do woli, tylko zmieniać talerze, płaci się za wejście do lokalu. Już wiemy, dlaczego Amerykanie są tacy grubi. Ostatnie wyniki dla UE pokazały, że średni BMI dla Polaków jest jeden z niższych, chudsi są jedynie Francuzi i Włosi. Po tym, co tu widać, mogę z ręką na sercu powiedzieć, że w Polsce nie widać grubych ludzi... co najwyżej z nadwagą.
W bufecie prawdziwy Japończyk robi świeże prawdziwe sushi na naszych oczach. Pełcio jest miłośnikiem sushi, zjadł chyba z 10, kilka razy chodził po dokładkę. Myśmy z Julcią patrzyłyśmy, jak pan robi te małe cudeńka, trochę sobie pogawędziliśmy. W sumie - bardzo miły wieczór.

29 września 2006 roku, piątek

Dziś już wracamy do domu, do Andrzeja... Ostatnie pożegnalne zdjęcia pod agawą i do samochodu. Jeszcze tylko trzeba otrzepać się z malutkich kaktusików poprzyczepianych gdzie się da, małe, ale już kłują i igły mają imponujących rozmiarów. Ciekawe, czy dziś też będziemy testować siłę płucek Julińki?
(Jak to wklepuje 16 grudnia, to Tata właśnie ogląda trzecią część Władcy Pierścieni, w tle drą się nazgule... wiesz, jak Julcia sobie poćwiczy, to się będzie drzeć, jak te nazgule... ;))

30 września 2006 roku, sobota

A dziś musieliśmy być w Greensboro, bo dziś jest Fall Festival (Jesienny Festiwal) na kampusie i mnóstwo atrakcji dla dzieci. Stoiska trochę podobne do budów na odpuście, tzn. same stoliki, przy każdym studenci z zabawkami dla dzieci. Można sobie pomalować używając farbek i gąbek w kształcie zwierzątek, puścić bańki mydlane (Pełcio po tej operacji ma całe mokre rękawy), zrobić koraliki, zrobić bransoletkę ze swoim imieniem, zrobić zdjęcie w stroju mieszkańca Sparty, popatrzeć jak się ruszają robaczki, takie same, jak wychodzą u nas po deszczu, do tego można je... zjeść. No dobra, żartuję. W kubeczku są ciastka czekoladowe, pokruszone, które wyglądają jak ziemia, a w środku żelkowe dżdżownice - już widzę minę cioci Oli! Brr! (tzn. brr jest na robaki a nie na ciocię.) Pełcio większość czasu spędził przy wozach strażackich. Julcia obok wozów kopała sobie piłeczkę, zdolniacha wkopała jedną pod wóz tak, że nijak nie było jak jej stamtąd wyciągnąć. Paweł w siódmym niebie, kask na łbie, maska na twarzy, latarka w ręce... żyć, nie umierać... Idziemy dalej. A tam Hinduski tańczą swój tradycyjny taniec. Pięknie wyglądają, jedna tak jakoś bardziej tradycyjnie, chyba zabrakło im do kompletu, to dokoptowali jakąś blondwłosą piękność jak najbardziej o amerykańsko-europejsko-zachodnich korzeniach.

Czekamy na przejazd rydwanów. Już są... zaczyna się parada, idą kolejne grupy studentów, na mnie największe wrażenie robią Murzynki, prześliczne, w złotych strojach, buty na obcasie, a jak się poruszają, tylko pozazdrościć. Te dziewczyny coś mają w genach, w krwi. Z tym trzeba się urodzić, bo wyuczyć - nijak.
Pani rektorka dała się posadzić na tylnym siedzeniu kabrioletu i jedzie... Łapiemy amerykańskie cukierki od polityków, którzy w paradzie też biorą udział. Tutaj, podobnie, jak w Polsce zbliżają się wybory.

Idziemy na Tate Street. Tam kolejne straganiki. Pełcio znika w zabawkach. Julka zasnęła, jak się obudzi, to dołączy do brata. A mój ukochany mąż kupuje mi dwie sukienki - i na co ci babo jedna, skoro karmisz i sukienek nie możesz nosić? - oraz korliki do nich.

Tate Street pełne ludzi, nawet udaje nam się spotkać naszych znajomych. Kilku się tutaj dorobiliśmy.

No comments: