Tuesday, December 19, 2006

01.10-07.10

1 października 2006 roku, Niedziela, Greensboro

Dziś do kościoła w naszej parafii, dziadkowie mają więc okazję poznać lokalne atrakcje. Przed Mszą spotkaliśmy 'naszego' Polaka, tego samego, co jakiś czas temu. Przyprowadził jeszcze swojego kolegę. Oboje mówią już bardziej z amerykańska, żyją w tutejszym świecie, z tymi zwyczajami czy innościami. Dziś jest 'niedziela pączkowa', tzn. po niektórych Mszach, w szkolnej stołówce można się czegoś napić i zjeść pączki, fajny sposób na integrację parafian. Tutaj zresztą jest wiele inicjatyw, które mają służyć temu, aby parafia była wspólnotą nie tylko w teorii, ale jak najbardziej w praktyce. U nas, anonimowość w parafii, wiele osób, chyba zbyt wiele - cieszy.

Po południu jedziemy do tajskiej restauracji na spotkanie z państwem Chigogidze, wieczór też spędzamy u nich, gdzie dzieciaki szaleją turlając się po podłodze i obrzucając się poduchami. Co mnie ogromnie cieszy, była to pierwsza od wielu, wielu lat okazja, aby usłyszeć rosyjski - i wszystko rozumiałam.

2 października 2006 roku, poniedziałek, Marion

Dziś jedziemy w góry. Pierwszą niespodziankę sprawiła nam... lokalizacja hotelu. Na mapce, którą Andrzej wydrukował z google'a jak wół hotel powinien stać w środku miasta. Objeżdżaliśmy okolicę chyba z godzinę i nic. Nie ma... po prostu nie ma tutaj hotelu. Na innej rozpisce z dojazdem wynika, że w ogóle nie powinniśmy... wjeżdżać do miasta. Wybieramy więc drogę 'za miasto' i na szczęście hotel się znajduje.

Dzisiaj jedziemy tylko na trasę widokową... 'tylko' to za mało powiedziane. Góry, ciepło, jak u nas na końcówce lata, trasa wije się zakrętami, na drodze w miarę pusto... Nie pamiętam, kiedy ostatni raz chodziłam po górach, ech tam, marzy mi się tylko...

Wieczorem jeszcze na zakupy. Najbardziej szczęśliwe są dzieci - Julcia dorobiła się dwóch par buciczków, a Pełcio wyjęczał u dziadków piłkę do amerykańskiego futbolu.

W hotelu wieczorem Paweł pokazuje, co potrafi jego (czasami) rogata dusza. Efekt, zamiast spania z dziadkami, śpi z mamą i Julcią w pokoju. Ale przynajmniej wiem, że jeśli będzie szalał, to mi, a nie innym.

3 października 2006, wtorek, Marion

Pełcio rano wstał wesolutki i grzeczniutki. Gdy już się ubraliśmy i umyliśmy pobiegł w podskokach do dziadków, żeby powiedzieć 'dzień dobry': we are ready going out. Takie powitanie zgotował... dopiero, co obudzonym babci i dziadkowi. Uff, tym bardziej wiem, że dobrze, że Pełcio spał 'u siebie', bo przynajmniej nie zrobił wcześniejszej pobudki. Zeszłam z dziećmi na śniadanie, bo dzieciaki już głodne, reszta dołączyła do nas, gdy my już byliśmy po.

Dziś jedziemy nad wodospady. Oczywiście samochodem, tutaj wszędzie można się dostać samochodem. Do wodospadów od parkingu do przejścia około pół mili. Dla Amerykanów - żartujemy sobie - to pewnie tragedia przejść taki kawał drogi. Dzieci szczęśliwe biegną sobie dróżką. Czy widzieliście kiedyś film o Indianach? No to właśnie znaleźliśmy się w takim zakątku, gdzie można kręcić film... Woda wyżłobiła sobie w skale drogę tworząc zakole połączone ze spadkami... skały, szum rzeki, las... Tylko czekać aż usłyszymy indiańskie uu... uu... uu... uu...

Do następnego miejsca udajemy się 'normalną' drogą, a nie widokową... Tutaj już mijamy górskie osady, domy wzdłuż drogi, sklep, kościół. To, co komentujemy to... ilość (i jakość też) zakrętów. Na dodatek droga używana jest przez tutejszych kierowców i bynajmniej nie jest pusta. Wprost przeciwnie. Ograniczenia prędkości są takie, jakie są, więc jedziemy wolno... Inni za to się denerwują, że za wolno. Ale co tam samochody 'na ogonie', ja chcę dojechać cało i zdrowo. Ta trasa powinna być 'widokowa', tamte zakręty przy tych to pikuś.

Pełcio zażyczył sobie pojechać do Dmuchanej Skały (powinno być w tłumaczeniu Dmuchającej, ale on mówi po swojemu), więc jedziemy. Legenda opowiada o tym, że dawno dawno temu, w czasach, gdy mieszkali tu tylko Indianie, zakochali się w sobie panna i kawaler, każde z innego plemienia, i jak to w takich historiach bywa, skłóconych ze sobą. Zupełnie beznadziejne ulokowanie uczuć. Wędrując kiedyś razem po górach, zobaczyli znaki na niebie wzywające jego pilnie do plemienia (taki sms dzisiejszy), dziewczyna, jak to dziewczyna, zaczęła go przekonywać, żeby z nią został. On mając wybór, albo ona albo plemienne zobowiązania, wybrał trzecie rozwiązanie (bo gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta) i... skoczył ze skały w dół w przepaść. Iście po męsku... nie, to ona powinna się rzucać ze skały. Ale narzeczona okazała się być mądrzejsza (nie, nie poszła utopić się w potoku pobliskim), tylko zaczęła prosić Wielkiego Ducha, aby zwrócił jej narzeczonego. I zwrócił, zawiał wiatr i przywiał ukochanego spowrotem. I stąd taka nazwa.

W pobliskim sklepiku kupujemy kamyczki na pamiątkę, dzieciaki wybierają sobie flagi amerykańskie, a dorośli broszurki-książeczki kucharskie. Wśród przepisów indiańskich bardzo podoba mi się jeden na zupę pt. 'zupa na kamieniu', jest to lokalna wersja zupy na gwoździu. Ciekawe, czy kiedyś, po powrocie do Polski, uda nam się wyprawić indiańskie przyjęcie? Z pióropiuszami na głowach i malowidłami na twarzach?

Kolejny cel naszej wycieczki to Dolina Krzyża. Kolejna wioska, jest tam najstarszy w Stanach sklep z cukierkami - raj dla dziadka i... Pełka.
Julcia śpi w samochodzie, jest upał, zostałyśmy sobie więc w dwie, a reszta robi zakupy.

Zmęczeni, ale szczęśliwi wracamy do domu, do Greensboro. Wycieczka była krótka, ale treściwa, jakby to powiedziała pani od polskiego.

4 października 2006 roku, środa

A dziś miejscowe wycieczki, czyli wyprawa do... centrum handlowego.

5 października 2006 roku, czwartek

Po południu jedziemy do sklepu sprawdzić, czy są zabawki dla Pawła. Babcia dzielnie została z dwojgiem wnucząt w domu jako baby-sitterka.

Dziś jedną z atrakcji była biblioteka uniwersytecka. Ona na mnie robi za każdym razem wrażenie. Chciałoby się choć malutki ułamek tych rzeczy przeczytać.


6 października 2006 roku, piątek CZWARTE URODZINY PAWŁA

Jedziemy do sklepu z zabawkami. Pełcio wybiera sobie prezenty - jest przeszczęśliwy. Na przyjęciu urodzinowym jest tort i nawet, uwaga, uwaga... udało nam się zapalić świeczki. "Po cichu" dostaliśmy zgodę od stróża naszego budynku. Super. Tak więc tradycji stało się zadość.

Po sklepie lądujemy w australijskim steak-house, Pełcio po wielu namowach postanawia swój prezent, lotnisko z lego, zostawić w samochodzie, jedynie, co bierzemy, to instrukcję. Julka zasnęła nam na rękach, tak więc mogliśmy trochę spokojnie sobie pojeść.

A ja się zastanawiam, czy to już 4 lata, czy dopiero? Smyk już jest duży, bardzo wiele spraw rozumie, zadziwia mnie swoją ciekawością świata... Ile rzeczy udało nam się zepsuć w nim przez te tygodnie, miesiące, które razem przeżyliśmy? Ile - dać? Wszystko okaże się po drugiej stronie.

7 października 2006 roku, sobota

A dziś już pożegnania czas. Bardzo szybko minęły nam te dni spędzone razem, nawet nie wiemy, kiedy. Na naszych 50 metrach kwadratowych udało nam się przeżyć w 6 osób z budzącą się w nocy Julcią (i budzącą chyba wszystkich poza Pawłem).
A następne spotkanie? Na pewno w maju... Andrzej pewnikiem będzie wcześniej w Polsce.

1 comment:

Anonymous said...

Dla pocieszenia powiem Ci, Moniko, ze podobne dylematy przezywa kazdy piszacy. W koncu pisanie jest kreowaniem pewnej rzeczywistosci literackiej. Jedni zakladaja maski, inni trudnia sie ich zdzieraniem. Taka lub inna konwencja. I dobrze.