Friday, January 05, 2007

Październik - uzupełnianki

W sobotę Andrzej zawiózł Dziadków na lotnisko a w niedzielę Mama Adasia przesłała link do projektu rozporządzenia, jaki przygotowało Ministerstwo Zdrowia zmieniające definicję martwych narodzin. W wyniku zmian rejestracja w USC byłaby możliwa tylko dzieci urodzonych po 22. tygodniu ciąży. Teraz można zarejestrować – czyli nadać imię i nazwisko – każdemu dziecku. To był i jest główny powód 'zniknięcia' jednego z współtwórców blogu w 'innym świecie' – na blogowy, za co przepraszam stałych Czytelników, nie starczyło już czasu.

Drugi jest taki, że trudno mi się pisze ślizgając tylko po powierzchni wydarzeń, a znów pisać więcej tym, czym NAPRAWDĘ żyję – to trochę za duży ekshibicjonizm. Ale – założenia blogu nie były takie, że będe pisać o PRAWDZIWEJ Monice i dzieciach, ale, drugie ale do pierwszego, trudno mi nie pisać o tym, co jest najistotniejsze. Niby mogę potraktować te wpisy jak kartki z wakacji... Wtedy niby wszystko jest a w rzeczywistości nic nie ma.

Trzeci – lenistwo.

Dlatego tylko uzupełnianki z ostatnich tygodni. Absolutnie nie to, co się działo.

10/12 czwartek
Dzisiaj z dziećmi zrobiłam sobie wyprawę do miasta. Naszym nowym dwuosobowym wózkiem chciałam dojść w okolice biblioteki. To są okolice wieżowca, który widać całkiem blisko. Co nie znaczy, że tak jest w istocie. Pełcio w połowie drogi skulił się na swoim siedzeniu i zasnął. Doszłam – ale nie do końca tam, gdzie chciałam, tzn. dotarłam do centrum – banki, kościół, sąd, piętrowe parkingi, idąc ulicami wiedziałam, że to gdzieś tu, ale nie mogłam znaleźć a dalej włóczyć się już nie mogłam, bo dzieciaki zaczynały szaleć. A że ponad godzinę zajęła mi droga, to na powrót musiałam liczyć i tyle samo czasu. Wróciliśmy cało i zdrowo do akademika, wózek również nam się nie rozwalił. Niby jest prawie nieużywany, ale bardzo ciężko go się prowadzi, jednak co dwóch ludzi, to nie jeden. Jesień jest piękna...

Po drodze minęliśmy świątynię masońską – z tymi wszystkimi ichniejszymi znaczkami na murach. W pierwszej chwili zwróciłam uwagę na napis nad wejściem, bo greckie literki, a to rzadkość – nawet jeśli studiowało się matematykę i z greckim alfabetem jestem obyta, to widok tych literek przykuł od razu wzrok, bo coś innego.

Na marginesie: w bibliotece jest samouczek do starożytnej greki, w internecie kurs on-line do greki biblijnej, w jeden semestr można opanować materiał, który pozwoli czytać Pismo Święte, czy wiele jego części w oryginale (listy świętego Pawła choćby!). Jedyny problem polega na tym, że tygodniowo należy poświęcić ok. 12 godzin na studiowanie, dziennie 2 godziny. W moim przypadku to jest rzecz, o której mogę tylko pomarzyć.

Dziś przeżyliśmy kolejny szok kulturowy... W akademiku, gdzie mieszkamy jest sala konferencyjna, na szklanej ścianie wiszą informacje o różnych spotkaniach. Ogłoszenie dla lesbijek wisi tuż obok informacji o spotkaniach w kościele.



10/13 piątek
Idziemy na kiermasz książek, który jest organizowany przez szkolną bibliotekę. Julka ciągnie w kąt. A w kącie siedzi... kot. Taka duża maskotka. The Cat in the Hat... Kot w kapeluszu... Cattus petasatus. To jest seria książeczek dla dzieci, autorstwa Dra Seussa, tak jak u nas Brzechwy albo Tuwima. W Goodwillu kupiliśmy tego samego wydawnictwa dla początkujących czytelników książkę o psach i Julka bardzo chętnie ją czyta. Na okładce tylnej jest właśnie kot w kapeluszu, który patronuje całej serii. A łacińską wersję wypożyczył Andrzej z biblioteki i... też czytam(y) dzieciom.

Imber totem diem fluit.
Urceatim semper pluit.
Taedet intus nos manere
Numquam potest sol splendere.

Prawda, że ładnie brzmi?

A Pełcio znalazł dla siebie książkę o przestrzeni kosmicznej. Wychodzimy więc z ciut lżejszą kieszenią. Dużo ładnych książek, inne niż u nas... Wzięłabym wręcz każdą.

10/14 sobota
A dziś u nas kinerbal (zob. starą notkę). Przyszła Sunny z rodzicami – Santiyą i Gregiem oraz bliźniaczki Franceska i Isabela z tatą. Na początku było drętwawo, nie wiem, czy nie strzeliliśmy jakiejś gafy, ale... Pełcio miał urodziny z innymi dziećmi. On miał kubek z autkami a dziewczyny – bo reszta, jak łatwo zauważyć to ród żeński jeśli idzie o najmilszych gości – z księżniczkami. Były prezenty, także dla Julci – dostała super dziewczyńskie... autka. Są w słodkich kolorach i żaden chłopak pewne by na nie nie spojrzał. Julci oczywiście nie przeszkadzają takie kolorki.

10/15 niedziela
Dzień Dziecka Utraconego. Na Starówce Msza u Dominikanów za zmarłe dzieci i ich rodziców. Odprawia o. Marcin. Dostałam list, w której jedna z osób związana z duszpasterstwem akademickim napisała: coś ważnego zaczęło się dziać w ludziach, zaczęli się modlić za rodzeństwo, którego nigdy nie znali, chyba po raz pierwszy w życiu.

10/18 środa
Dziś św. Łukasza... Jestem potwornie zmęczona ostatnimi dniami, wysłaliśmy około 100 listów w sprawie zmian proponowanych przez ministerstwo. Nie wierzę, że się uda, ale chcę wiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy... Inaczej nie będę potrafiła spojrzeć w oczy rodzicom, którzy dopiero staną wobec śmierci dziecka przed upływem 22tc. Moja nadzieja i jedyne wsparcie, w które wierzę, że coś może tu wskórać to ostatnie dni i to, że ten miesiąc poświęcony jest dzieciom zmarłym. Że to one doniosą nasze prośby do Boga. Że to one, które z nami uczestniczą w każdej Mszy św. wyproszą to, co się należy po ludzku każdemu dziecku i każdemu rodzicowi. Ale nie ma we mnie wiary w cud i że się uda.

Dziś przekazałam do wysłania ostateczne wersje listów uzgodnione z prawniczkami i psycholożką.
Dziś też rocznica śmierci Łukaszka...

Po południu byliśmy z dziećmi na placu zabaw... piękne słońce... piękna jesień...

A to moje ulubione zdjęcie.

10/20 piątek
Rano idziemy z dzieciakami na festyn w naszej parafii. Kupuję bilety na skakanie na dmuchanych zabawkach i Pełcio ma frajdę. Julka za mała. Podobnie z resztą zabaw... Trochę mnie to rozczarowało, ale poczekamy do niedzieli, to dopiero początek, może się rozkręci.

A ja mam dziś wychodne. Idę z Santiyą do miasta. Idziemy same, bez dzieci, chcemy powłóczyć się po sklepach. Jest ponad 25 stopni, zrobił się mały upał. Najpierw pojechałyśmy do sklepu polskiego. Wszyscy nam o tym sklepie opowiadali od przyjazdu. A my się bronimy przed zamknięciem w polskim środowisku – fajnie jest poczuć tamten smak, ale... jesteśmy tutaj i jest to jedyna okazja, żeby wejść w ten świat, tych ludzi, zobaczyć, jak naprawdę żyją... nie ma czasu, aby nas ciągnęło do... polskiego sklepu. Ale Santiya chce zrobić mi przyjemność tym sklepem, więc jedziemy. Jest daleko, więc bez samochodu nie mamy szans tam dotrzeć. W samochodzie gadamy o dzieciach i o jedzeniu. A jaką kuchnię lubisz: kubańską, dominikańską, meksykańską, karaibską... I co ja biedny żuczek mam odpowiedzieć? Że jeszcze 6 lat temu w Polsce był problem z kupieniem składników na zrobienie sushi? że nie było octu balsamico? że przyprawy z książek kucharskich były w sferze marzeń? I tak nie zrozumie... Czy mam się przyznać, że dla mnie kuchnia azjatycka to azjatycka? ryż i dodatki? Wyjdę na ignorantkę... Kuchnia tajska brzmi dla mnie tak samo egzotycznie jak kuchnia Sri Lanki. Santiya z pochodzenia jest Tajką właśnie. Nagle z jej ust pada stwierdzenie, że baaaaardzo lubi kuchnię niemiecką. To już się czuję jak w domu. Polskiej, mówi, że nie zna... W moim domu polska kuchnia była w wersji bardzo niemieckiej ;). W życiu nie widziałam, żeby Mama robiła pierogi. Uszka uczył mnie lepić Andrzej... Choć nie, Babcia Tomysowa uszka robiła. Ale nie na Wigilię. :)
Dojeżdżamy do sklepu polskiego – jest chyba wszystko, czego potrzeba, nawet masło z Polski, słodycze, ciastka, miód, kiełbasa, przyprawy, dżemy, obwarzanki jak na Starówce... W końcu dostaję mąkę ziemniaczaną. Z ekspedientką rozmawiam po polsku. Już wiem, gdzie będzie można dostać żurek na Wielkanoc. Jedziemy do następnego sklepu. Do supermarketu z tylko jedzeniem azjatyckim.I o to mi chodziło. Jak jest w sklepie polskim wiem, jak w takim – jeszcze nie. Chodzę z otwartą buzią i co rusz muszę się pytać, co to jest, z czym to się je? Jest trawa cytrynowa. Jest szpinak – już zdrowy. Opowiadam, że nawet w polskich gazetach pisali, że w Ameryce wycofywano szpinak ze sprzedaży, bo ileś ludzi się potruło... Zdaje się, że w Polsce była większa psychoza niż tutaj. Mnóstwo żarcia gotowego. Zupy miso z kuchni japońskiej. Jest też alejka 'ze skorupami'. Olu – może ten sklep Cię skusi?
Dalej jedziemy do knajpy tajskiej. Zamawiamy coś na współkę.
Po 'lunchyku' (lanczyku – chyba lepiej?) jedziemy do Malla powłóczyć się po ichniejszej Galerii. Uff. Razem 4 godziny. Nasi Mężowie zaopiekowali się dziećmi, nawet nie mogli się umówić na matematyczne pogaduchy, bo żony się umówiły na piątek. 4 godziny gadania po angielsku. Z moim okropnym angielskim. Ale nie było kłopotów. Ja się chyba więcej nagadałam w tym języku niż przez wszystkie zajęcia razem wzięte, gdzie okazji do gadania było, co kot napłakał.

10/21 sobota
Idziemy na festyn parafialny, wyprzedaż ogródkową i wieczorny parafialny Dinner włoski. Na wyprzedaży dużo fajnych rzeczy, dzieciaki siedzą w zabawkach, my oglądamy inne starocie. Niestety, są używane ekspresy do kawy, a tego nie chcę, raz, że mamy, dwa można się obyć, dużo gorzej bez mojego robota kuchennego, a takowego tu nie ma. Są stare monitory, ale robota ni ma... Starsze panie sprzedają ciasta – te tutejsze są ciut inne niż nasze. Jest też dział, gdzie handlują robótkami ręcznymi. Są szyte, prześliczne, zabawki na choinkę. Może kiedyś nauczę się robić takie cuda. Potrzeba tylko czasu i cierpliwości. I może jeszcze wyłączyć telewizor, przepraszam, w moim przypadku komputer.

Zbliża się godzina kolacji, idziemy do szkolnej stołówki. Przy wejściu pokazujemy nasze bilety, jeszcze wpisujemy nr telefonu – MOŻE coś wygramy w loterii – na stoliku albumy o Włoszech i widokówki, jest Rzym, Piza, Florencja... Patrz Pełku, tu mama z tatą byli w podróży poślubnej... Pamiętasz Drusiu? Sala udekorowana włoskimi barwami, z płyt leci jakieś disco italiano, na ścianie plakat Ferrari. Kolacja rzeczywiście włoska z akcentami amerykańskimi. Jak wszystko w tym kraju. Najbardziej nam się podobają grupki znajomych, głównie starszych ludzi, którzy przyszli tu miło spędzić czas. Są też rodziny z dziećmi, ale te dziadki – na oko po 70-tce – którzy chcą po prostu być razem z przyjaciółmi, razem się pośmiać, zjeść coś dobrego, pobyć razem, podziwiam, że im się chce chcieć... I nie siedzą przy stole i nie narzekają... Tutaj w ogóle mało kto narzeka.

Wracamy do akademika. Przed budynkiem, jakby na zakończenie tej kolacji, stoi sobie żółciutkie jak kurczaczek Ferrari – piękne. Już wiem, jaki samochód chciałabym mieć. Jakbym była milionerką.

10/23 poniedziałek
Dostałam koperek. Od Santiyi. Udało jej się w weekend kupić specjalnie dla nas. Super, zrobię dzieciakom obiad z mojej płyty z dzieciństwa: pyry, jajko gotowane i SOS KOPERKOWY. Najlepszy w świecie. Zielony koper, koper zielony, to jest mój przysmak ulubiony!

10/28 sobota
Idziemy do Children's Museum (Muzeum Dzieci). Nie wiem od czego zacząć. Może od otwartej z wrażenia buzi. Każde stoisko to miejsce do zabawy. Jest kolejka, za szkłem z tunelami, mostami, dworcem, różnymi pociągami. Do tego guziki, którymi można tym cudem kierować. Przy guzikach podnóżki, aby najmniejsi też mogli dosięgnąć. Tu wszystko jest dla dzieci – i one mogą z definicji, z założenia – wszystkiego dotknąć, wszystkim się pobawić. Pełcio znika w wozie strażackim, choć już nie robi takiego wrażenia. Kolejne pół godziny przesiaduje w kabinie pilota. Obok niego siedzi amerykański chłopiec. Gadają do siebie, każdy w swoim języku – i żadnemu to nie przeszkadza.
Jest stoisko, gdzie można zrobić bańki mydlane. Nam się podoba najbardziej takie kółko, do którego wchodzi się do środka, tę obręcz ciągnie się do góry, efekt jest taki, że jak ktoś jest sprawny, to stoi w środku bańki mydlanej w kształcie walca, którego wysokość jest taka, jak on sam. Siedzieliście kiedyś w bańce?
Jest też lekarz, można zrobić operację prawdziwymi narzędziami – wyciągając żołądki, wątroby, płucka, serca z człowieka – wszystko oczywiście drewniane. Trzeba tak wyciągnąć, żeby narzędziami nie dotknąć ścianek, jak się dotknie, to wyje alarm. Jest fotel dentystyczny, jest poczekalnia, jest biurko lekarza, na biurku wydruki, można wypisać prawdziwą poradę.
Jest pokój muzyczny... jest poczta... jest przedszkole... są samochodziki... jest stary domek... jest buda dla psa... jest pokój dla hydraulików... jest kuchnia... jest sklep... jest pianino... jest stół architekta... są klocki... Pełcio buduje samolot...

Przy wejściu dostajemy baloniki. W połowie drogi – nieszczęście, bo jeden się odczepił, Pełciowy, i uciekł do nieba. Przez następne kilka dni Pełcio będzie budował maszyny do łapania swojego balonika... Ale na razie jest płacz. Balonik był wypełniony gazem i uciekł bardzo szybko.

Ten miesiąc minął mi także pod znakiem pieczenia chleba. Ten tutaj tostowy można zjeść od czasu do czasu, ale to nie jest chleb. Kupuję więc mąkę i sama piekę. Śmiesznie, bo wychodzi za każdym razem inny. Jeszcze nie czuję ciasta, jeszcze nie wiem, czy dodać więcej wody, czy mąki, na razie eksperymentuję z danymi ziółkami. Czekam na pierwszy kęs i jest to dla mnie niespodzianka, jaki wyjdzie smak. Nie wiem jeszcze, co zrobić, żeby nie pękała skórka chleba. Już wiem, że muszę chleb przykryć np. folią aluminiową, żeby skórka nie była za twarda. Ale moich 'nie wiem' jest wciąż o wiele za dużo.
Nie myślałam, że sam proces przygotowywania ciasta przyniesie tyle radości, jakiegoś też spokoju. Chleb - owoc pracy rąk ludzkich - jest znakiem wielu spraw w każdej kulturze: i pracy, i trudu, i wspólnoty i braterstwa. Chleb się kiedyś łamało, bo nie można było podnieść na niego noża... To zostało w narodzie Izraela. I stąd łamanie chleba to także inna nazwa Eucharystii, Mszy świętej. Kiedyś w każdym polskim domu zanim zaczęto kroić chleb, robiono na nim znak krzyża świętego. Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów nieba... Tęskno mi, Panie. Chleb łamało się z kimś bliskim, z kimś, z kim żyło się w zgodzie, przyjaźni. To te ogólnoludzkie myśli, które wracają przy zagniataniu ciasta. Dom, w którycm pachnie chlebem jest inny – teraz to już wiem. Na dodatek zapach świeżego chleba to zapach dzieciństwa, z Obry. Doświadczenie poprzednich pokoleń – moich pokoleń – sprawia, że ta praca, praca piekarza wstającego w nocy i nadającego konkretny kształt bochenkom, staje się także i moim udziałem. I choć Dziadka nie znałam, to w takich chwilach, tego spokoju wieczornego, gdy dzieci już śpią, jest mi on bliski.

No comments: