Saturday, January 06, 2007

Listopad - uzupełnianki

11/1 Środa Uroczystość Wszystkich Świętych

Pierwszy listopada. W połowie dnia jest Msza w kościele. Tutaj jest to roboczy dzień, jak każdy inny. Idę z dzieciakami, Andrzej w pracy. Z Pełciem umawiam się, żeby był grzeczny. Andrzej dochodzi jeszcze przed rozpoczęciem się Mszy, uff, nie będę sama. W ławce po drugiej stronie siedzi kobieta, którą skądś znam – tylko nie wiem, skąd. Zorientowałam się dopiero na samym końcu. Ta pani była na imprezie u Chigogidzów, czyli on jest kolegą z Andrzeja pracy, jego nie pamiętam, ale ją tak. Mają trójkę chłopców: 6 lat, 3 i 1.

Gdy Andrzej wraca z pracy idziemy na cmentarz. Jest jeszcze dalej niż Children's Museum. Ale na nogach powinniśmy dojść. Jak wszystko tutaj – jest inny. Inne pomniki, tzn. same pomniki. 'Grób rodzinny' to murek okalający kilka pomników, nawet nie murek, bardziej pasowałoby słowo krawężnik. Nie ma żadnych lampek, kwiatów. Tylko przy wejściu ktoś udekorował grób dynią. Jest pusto.

Ja szukam grobów dziecięcych. Są na każdym cmentarzu. Długo nie trzeba szukać. W tej części, gdzie jesteśmy przeważają groby z 19. wieku. Długo nie możemy tu być, zapada wieczór, a mamy ponad godzinę do domu.


11/3 piątek

Jedziemy z Santiyą do Nature Museum. Trochę zwierzątek – dzieciaki nie chcą wyjść od rybek. Pełcio wprost przyklejony do szybki z rekinami. Dinozaury ryczące. Obok stolik z wizerunkiem dinozaura, takim wypukłym, przykłada się kartkę, bierze kredkę świecową i odrysowuje dokładnie tak samo, jak się robi z orzełkiem na monetach. Dalej żółwie, jest też wyłożona skorupa, pod którą można się schować. Wszystkiego znów można dotknąć. Niestety planetarium jest dziś zamknięte. Santiya zawozi Sunny do domu, ma po nas później wrócić. Idziemy do sali, gdzie dzieci mogą sie pobawić. Jest tam 'rzeka', w której można ustawiać ścianki budując tamy i kierując prąd rzeczny tam, gdzie się chce. Pełcia nie ma. Siedzi w rzece. Julka też. Inne zabawki zupełnie nie istnieją.

Zahaczamy o sklepik – Pełcio dostaje puzzle z planetami. No zuchu, zobaczymy, czy dasz im radę.

11/4 sobota

Dziś rocznica śmierci Dziadka.

Wieczorem przed snem dzieci oglądają mecz, oboje mają ogromnie dużo radości w sobie.


11/5 Niedziela


Pełek i Tata jadą na wycieczkę w góry. Pełcio dzielny, prawie całą trasę na własnych nóżkach.


11/8 środa


Pełek - człowiek pająk.


11/10 piątek

Kładziemy dzieci do snu. Julka ma założone body, które kiedyś nosił Pełcio. Granatowe w piłki jak do nogi. Ah, ah, jaka śliczna panienka... Od razu kraśnieje. Zdejmuje spodnie od piżamy, żeby było widać całe body z piłkami. Z trudem udaje nam się ją namówić na to, żeby spodniachy wróciły na miejsce. Biegnie do lusterka zobaczyć się, jak wygląda z piłeczkami. Cieszy się nimi, jak na dziewczynę przystało, która cieszy się z nowego ciucha. Jest strasznie pocieszna... Nasz Promyczek.


11/11 sobota

Wzięłam dziś książkę z amerykańskimi przepisami, chcę upiec ciastka. Coś mi różnie wychodzi tu pieczenie... te ciastka nadają się tylko na jedno – na wyrzucenie. Są gorzkie. Nawet wiem dlaczego. Za dużo dałam sody do pieczenia. Nawet Pełcio nie chce ich jeść.

A Pełcio z Tatą byli dziś na Seussicalu – czyli musicalu opartym na książkach Dra Seussa, oczywiście dla dzieci. Julka wyszło na to, że jest za mała. Ale Andrzej namawia mnie, żebym ja poszła z Pełciem.

Po teatrze chłopaki wpadli do biblioteki i przynieśli książkę dla Pełcia o pingwinach. Super – to sobie poczytamy.


11/12 Niedziela

I znów dwa łyki liturgiki.

Gdy przychodzimy do kościoła, przed ołtarzem stoi ogromny ekran. Za chwilę wychodzi człowiek i zaczyna przedstawiać raport finansowy parafii. Ile ze składek, ile z darowizn, ile z fesitwalu, ile z... na co poszły wydatki. Jak było dwa lata temu, jak było rok temu, jakie są plany na przyszły rok...

Ile ludzi chodzi do kościoła, ilu uczestniczy w niedzielnych Mszach, ilu zaangażowanych jest w różne grupy działające w parafii... Wszystko jasne, czytelne, profesjonalne.

Na przygotowanie darów śpiewają dziś Barkę – my po polsku.

W gazetce zaproszenie na kolejną imprezę: FISH. Jest to skrót od nazwy, zresztą tutaj wiele skrótowców w sumie dają jakiś wyraz, łatwo zapamiętać i jeszcze można się uśmiechnąć. Nie to, co w naszym bloku, jeszcze komuś PZPR pomyli się z płatnymi zdrajcami pachołkami Rosji, tak te literki 'nieskładalne' w nic konkretnego. A wracjąc do RYBY. Pomysł polega na tym, że raz na jakiś czas spotkać się w ok. 10-cio osobowym gronie ludzi z parafii na wspólnym składkowym obiedzie. Każdy z uczestników przynosi coś ze sobą do jedzenia (wcześniej należy uzgodnić z gospodarzem spotkania jakie to ma być danie). Spotkania odbywają się cyklicznie u kolejnych osób. Ma to służyć poznaniu się ludzi i swoistej integracji parafii.

A u nas robi się wszystko, aby anonimowość 'bycia w parafii' utrzymać. I to zarówno ze strony pasterzy jak i owieczek.

Po Mszy idziemy do knajpy indyjskiej.

W sumie do domu wróciliśmy po 6 godzinach, bo jeszcze poszliśmy z dziećmi na plac zabaw.

Bardzo dobra niedziela. Cały dzień razem, dużo poza domem. Czas dla dzieci i dla siebie nawzajem.


11/13 poniedziałek

Jeśli ktoś to przeczyta z uczelni, to mógłby(?) nas wywalić... Choć nie, nikogo stąd nie obrażam, a swoje zdanie mogę mieć.

Andrzej w pracy, Julcia śpi, obiad nastawiony... Pełciu, choć sobie coś poczytamy... Może tę książkę z biblioteki, jeszcze jej nie czytaliśmy. Książka jest dla dzieci, obrazki, jakby delikatną kredką, bardzo mi się podobają. Zaczyna się normalnie, w Nowym Jorku jest park, gdzie bawi się mnóstwo dzieci z rodzicami, w parku jest zoo, do którego przychodzą dzieci z mamą i tatą, są zwierzątka różne, jest rodzina małpek, rodzina misiów pand, itd. Są pingwiny... pingwiny w pewnym okresie łączą się w pary – chłopiec pingwin i dziewczynka pingwin. Ok, czytam Pełciowi, ale nadal nie wiem, o czym ma być książeczka... Po paru stronach już wiem – o pingwinach pedałach, którym udało się 'zaadoptować' dziecko. Na jednej z ostatnich stron jest opis, jak dwóch tatusiów – dosłownie – uczy małe pingwiniątko trudnej sztuki pływania. Czytam Pełciowi wybrane zdania, takie, z którymi potrafię się zgodzić. Oddycham z ulgą, gdy dochodzimy do ostatniej strony, książka wraca na półkę, pewnie bardzo szybko trafi spowrotem do biblioteki. No nic, szok kulturowy.


11/15 środa

A dziś od rana wyprawa do przedszkola. Idziemy na nasze próbne zajęcia. Możemy wpaść kiedy chcemy i na ile chcemy. Na placu zabaw mnóstwo zabawek, Pełcio ląduje w swojej grupie z Tatą a ja idę do roczniaczków z Julką. Dzieci nie ma, mamy więc całą salę dla siebie. Julcia idzie do telefonów, do lalek. Gdy wracają dzieciaki idziemy na dwór. Zjeżdżalnie dla maluchów, ogromna piaskownica, huśtawki, domki, wózki do pchania, samochody do jeżdżenia – o, te chyba najbardziej interesują Julcię – jest też zabawkowa kosiarka, wózek sklepowy, rowerki plastykowe... Do tego przyczepione do płotu duże plastykowe kosze, do których można wrzucać piłeczki. Pogoda jesienna, ale jest ciepło, nasze dzieci chyba tutaj najcieplej ubrane. Zabawką może być wszystko – kupa liści, które można rozrzucać i czuć jak spadają, bańki mydlane, które można łapać, na dodatek pięknie wiatr je rozwiewa i fruwają przezroczyste piłeczki, fruwają... Wracamy do budynku i jest lunch time, najpierw podziwiam, jak dzieciaki ustawiają się w kolejce do zlewu, żeby umyć ręce, grzecznie czekają na swoją kolej. Później z otwartą buzią patrzę, jak wszystkie dzieci siedzą i jedzą. Siedzą... nie biegają, dziewiątka dzieci... Nasza Julcia tyle czasu nie usiedzi przy stole. Dzieci jedzą z talerzy papierowych (jednorazowych), jedzą same – niektóre łyżeczką, ale większość łapkami. Ubranko, stół oraz podłoga, no i sam miłośnik jedzenia, wyglądają po tej akcji jakoś szczególniej. Dla nikogo to nie jest problemem. Najważniejsze, że dzieci mają wolny wybór tego, co jedzą oraz uczą się samodzielnego jedzenia. Jula dostała krakersy do jedzenia, siedziała przy stole cały czas... Jak oni to zrobili? Zaczyna się leżakowanie, w takim razie my wracamy do domu, dosyć dużo wrażeń, jak na jeden raz. Andrzej też już sygnalizuje, że czas wrócić do domu. Uff...

Po południu idziemy do centrum. W końcu trafiamy do biblioteki. Utknęliśmy w dziale dziecięcym. Tyyyyle książek. Jest cały regał książek dla rodziców i dla nauczycieli – o dzieciach. Mnóstwo książek, o których tylko wcześniej czytałam, oczywiście nie do dostania w Polsce. Dziś się nie zapiszemy, bo nie mamy odpowiednich dokumentów, ale mam nadzieję, że następnym razem, to już tak.

Pełcio sobie znalazł nową koleżankę. Ma na imię June. I jest tylko koleżanką z wyobraźni. Serce mi się kraje, jak opowiada, co on robił z June, widać, jak bardzo potrzebuje innych dzieci do zabawy. Tak jak kiedyś przechodziliśmy etap Małysza, tak teraz jest podobnie, jeśli przygotowuję coś do jedzenia, to oczywiście nie mogę zapomnieć o porcji dla June, gdy idziemy na spacer, to ona z nami, gdy Pełcio liczy ile nas jest, to zawsze dokłada do faktycznego stanu 1, coby doliczyć i jego małą przyjaciółkę. Uh, oh, mam nadzieję, że jak pójdzie do przedszkola, to znajdzie tam przyjaciół – w realu.


11/16 czwartek

Dziś to wyprawa, bo poszliśmy wszyscy na Seussical. Spektakl był otwarty dla przedszkoli, więc hałas nie do opisania. Na scenie, zanim wszystko się zaczęło, stoi pani i zabawia dzieciaki. Pokazuje znaki języka migowego, dzieci powtarzają, mają zajęcie i tak nie wariują. Panie, które wskazują miejsca w dużych kapeluszach, takich, jakie nosi kot w kapeluszu – uśmiechnięte, miłe.

Bardzo dużo rozumiem, Andrzej wszystko, ale on to jest drugi raz.

Wczoraj w bibliotece przeglądałam książkę dot. śmierci dzieci, jeden z rozdziałów zaczynał się cytatem z dra Seussa: Person's a person no matter how small. Dziś to zdanie powtarzało się wielokrotnie. Za każdym razem wciskało mnie w fotel... przeszłość miesza się z teraźniejszością i choć potrafię się uśmiechać do tej pierwszej, to czasami jedno zdanie, tak jak to właśnie, potrafi przywrócić wspomnienia sprzed ponad dwóch lat...


11/18 sobota

A dzisiaj wybraliśmy się do Friendly Center – centrum handlowego. Trochę sobie pooglądaliśmy, jak wyglądają sklepy, duże sklepy, z amerykańskimi ciuchami, to 'trochę' skończyło się na kupnie bluzki dla mnie, zaległego prezentu imieninowego. Następny sklep to taki z ozdobami do domu, tutaj już królują świąteczno-zimowe przedmioty. Piękne – i niedrogie – figurki do żłóbka. Tutaj każdy (prawie) ma ogródek, ma też miejsce, gdzie te wszystkie cuda (czy może inaczej badziewie ogródkowe) stawiać. Dzieci tylko trzeba pilnować, bo wiele szklanych rzeczy stoi w zasięgu ich rąk, a wolałabym nie ponosić kosztów za zniszczenie asortymentu.

Na koniec trafiamy do sklepu z zabawkami... Nie wiem, kto ma większą radość – dzieci czy my. Drewniane węże, które wyglądają jak żywe i ruszają się, jak żywe. Są też i nasi starzy znajomi z Przybylskiego: samochód TOLO oraz skrzynka z narzędziami Pełciowa, którą dostał w Zielonej Górze, jak byliśmy tam w listopadzie 2003, Paweł miał ledwo skończony rok. Pamiętam, jak wszedł wtedy po raz pierwszy w życiu w alejkę z zabawkami (bo my go do tych części sklepu nie prowadziliśmy) i pierwsze, co chwycił to tę skrzynkę. Mimo opakowania, można było na niej wygrywać melodyjki... i już do końca zakupów nie wypuścił jej z ręki. A samochód TOLO to chyba prezent na pierwsze urodziny, Dziadek (czyli mój Tata) cieszył się, że samochód robi dużo hałasu, no i że jeździ i mruga światełkami. Popatrzyłam na te zabawki i mi się tęskno zrobiło za Polską, za domem, za Moimi... Jeszcze trochę i będzie połowa, tylko nie wiem, jak będą wyglądać Święta tutaj.


11/19 Niedziela

A dziś w nocy włączył się alarm przeciwpożarowy. Musieliśmy dzieci szybko ubrać, zapakować do wózka i wyjść z budynku. Poszliśmy do biura... Jula się budzi kilka razy w nocy a tu jeszcze takie atrakcje.


11/20 poniedziałek

Dziś dziewczyny idą (czy już były) na konferencję uzgodnieniową do ministerstwa zdrowia. Wpraszamy się tam na 'krzywy ryj', bo nas nie zaprosili, zaprosili 'Dlaczego'. Już nie wnikam, dlaczego ich a nie nas, skoro razem się podpisaliśmy pod listem. Boję się, co z tego wyniknie i tylko zastanawiam się, czy to spotkanie to nie jest przykrywka, żeby nam zamknąć buzię – oni się starali 'rozmawiać', ale nie wyszło – z różnych prywatnych dojść wiemy, że nas tam nie lubią, a pani, która odpowiada za 'nasze' rozporządzenia jak słyszy stowarzyszenie to dostaje białej gorączki.

Trzeba czekać, co z tego wyniknie.

Dziś 20 rocznica śmierci Ani. Normalnie byłabym tego dnia na cmentarzu...


11/21 wtorek

Moje dziecko, jeśli wybierze karierę muzyczną, zostanie dyrygentem. Wróciłam dziś do domu, a tu Pełcio z Julką zasłuchani jakby chóry anielskie śpiewały, filmik pokazuje kolejne planetki a podkład muzyczny z Carmina Burana (carmen, carminis rodzaj nijaki, więc w liczbie mnogiej, w mianowniku będzie carmina, pieśń, poemat). Ola bardzo dobrze to zna – a my dziękni niej też, nawet byliśmy na koncercie w Filharmonii Narodowej (kiedy to było, kiedy? w czasach przedpełciowych, w jakiejś zupełnie innej epoce). Pełcio albo siedzi i patrzy i słucha, albo stoi, słucha i dyryguje. Pięknie, dzieci są tak pochłonięte zabawą – bo dla nich to jest zabawa – że gdyby nie to, że je słychać, to jakby ich nie było.


11/22 środa

Dziś dostałam za zadanie wybranie się do przychodni i zrobienie próby tuberkulinowej. W internecie ceny w okolicach kilkunastu dolarów, tak do dwudziestu maksymalnie. Nie wiem, ile ja mam zapłacić, bo nie wiem, co pokrywa nasze ubezpieczenie, ale dostaję prikaz, że do 50$ to tak, a jeśli wyżej, to będziemy szukać czegoś innego. Test tuberkulinowy jest mi potrzebny do 'pracy' w przedszkolu. Jest wymagany pierwszego dnia.

Dostaję mapki, nazwę przystanku autobusowego, gdzie mam wysiąść, listę badań z przedszkola – i życzenia powodzenia.

Najpierw trzeba przejść na drugą strone sześciopasmowej ulicy. Problem polega na tym, że tu nie ma pasów, nie ma chodników, bo nie ma pieszych. Albo prawie nie ma pieszych. Parę dobrych minut zajęło mi dostanie się na właściwą stronę.

Miła pani z recepcji informuje mnie, że zapłacę 90 coś dolarów... Czy ja się przesłyszałam? czy nie zrozumiałam? W angielskim 19 i 90 różni się praktycznie jedną literką, mogłam jej nie usłyszeć... Proszę więc miłą panią, żeby mi napisała, ile zapłacę. Nie, nie przesłyszałam się – zapłacę 90 dolarów. Pani tłumaczy, że taka cena, bo tu jeszcze badanie przez lekarza. Wychodzę oszołomiona informacjami, jakby nie było granica postawiona w domu na 50 dolarach grubo przekroczona... dopiero w drodze powrotnej dociera do mnie, że ja nie potrzebuję żadnej rozmowy z lekarzem. Tzn. potrzebuję, bo tę też mam na rozpisce z przedszkola, ale nie teraz, chcę iść do swojego lekarza, od ubezpieczenia, wtedy jest podobno dużo taniej.


11/23 czwartek

Ostatni czwartek listopada, czyli święto Dziękczynienia. Przygotowaliśmy nadziewanego indyka z tej okazji, ale to wszystko. Czuję się pewnie jak Azjata w Polsce, gdy mu mówią o 'opłatku'. Bo my prawie do dziś byliśmy nieświadomi, co tak naprawdę Amerykanie świętują i za co dziękują tego dnia.

A dla mnie ten dzień będzie się wiązał z ostatnim karmieniem piersią Julci. Koniec, basta. Przez ostatnie dwa tygodnie nasza panna zrobiła sobie ze mnie gryzaczek i karmienie kojarzy mi się tylko z bólem. Mam tysiące pytań i wątpliwości, boję się jej płaczów w nocy, ale decyzja jest nieodwołalna i mam nadzieję, że nie 'pęknę'.


11/24 piątek URODZINY ANDRZEJA

Pełcio dziś przy śniadaniu stwierdził: June (czyli jego wirtualna koleżanka) ma ładną sukienkę, ale Anie (czyli koleżanka koleżanki) ma ładniejszą, kupiła ją sobie ostatnio w WalMarkcie.

Tata dostał od nas zielony tort, ciasto indiańskie i śpiewy urodzinowe. Pełcio w pewnym momencie stwierdził: śpiewajmy tę mizerię. (To chyba skojarzenie z kolędą Mizerna, cicha...) Pełcio bardzo lubi śpiewać, szczególnie łacińskie '100 lat', czyli Plurimos Annos. Czasami i bez okazji potrafi zamęczyć nas śpiewaniem – bo to nie jest tak, że on śpiewa sam, jak śpiewać, to śpiewać, i śpiewamy wszyscy razem, głośniej, głośniej... jeszcze nas poucza. Zazwyczaj w takiej sytuacji mamy ogrom śmiechu i mnóstwo zabawy. To tak jak kiedyś Pełcio namawiał dziadka Wiesia na odtańczenie Dudek Dance. Choćby nie wiem, ile się miało lat i ile ochoty na spełnianie życzeń Pawła, to i tak się je robi, a pózniej tylko można się cieszyć, bo lat ubywa.


11/25 sobota

No to mojego tuberculi testu ciąg dalszy. Wybieram się znów w to samo miejsce.

Autobus o 12.15, idę na niego z całą ferajną, jestem 10 minut przed czasem i dobrze, bo dochdząc do przystanku nadjechał autobus. A one tu jeżdżą co godzinę. 12.15 jestem w przychodni i próbuje dogadać się z kolejną panią z rejestracji. Ile kosztuje TB Test bez wizyty u lekarza? 20$. Świetnie, to jest cena, która mniej więcej odpowiada temu, co było w sieci. Zapisuję swoje imię i nazwisko na jakiejś liście, datę i godzinę zgłoszenia, dostaję jakieś papiery do wypełnienia i mogę iść usiąść i czekać aż mnie zawołają.

Wypełniam... nie pamiętam naszego numeru telefonu... chcą namiary na kogoś innego poza mężem, do kogo w razie czego mogą zadzwnonić... Telefon Katie mam w plecaku, ok, tego pola nie zostawię pustego. Panie z rejestracji mnie wołają, będą pytać o dane do polisy. Traf chce, że w rejestracji same białe i tylko jedna Murzynka i ja trafiam do niej. A z Murzynami jeśli idzie o moje 'rozumienie ze słuchu' jest różnie. Ale ok, pytanie po pytaniu – rozumiem. Zapłacę 54$. Wróć – poprzednia babka mówiła, że 20. Dwa dni temu Andrzej mnie wysłał z granicą, że do 50. Akurat 4$ to żadna różnica. Upewniam się po 100 razy, że zapłacę tylko za TB Test. Yes, but... Pani próbuje coś tłumaczyć. Niby rozumiem, ale nie wiem, jak to wszystko do końca działa. Na pewno będzie tylko TB Test bez wizyty lekarza. Siadam na krzesełku, przeglądam gazety. Wywołuje mnie pielęgniarka – mierzy ciśnienie, temperaturę, waży, na wadze pojawia się 121.1... nie, nie kilogramów, tutejszych jednostek lb. Po ważeniu okazuje się, że nie ma wolnych pokoi, mam więc wyjść i czekać w poczekalni. O jakie pokoje chodzi – nie wiem. Za sobą mam 40 minut. Na krzesełku posiedzę kolejne pół godziny, przyszła pielęgniarka i wzięła mnie do pokoju. Czyli do normalnego gabinetu... Ładnie tu, ściany wytapetowane, umywalka, krzesełko, 'parawanik' w postaci zasłonki na karniszu przyczepionym do sufitu, lusterko, kozetka... obrazki na ścianie... przytulnie. Znów gazetki do czytania. Dostałam też kwestonariusz do wypełnienia na temat tego, czy i kiedy miałam robiony TB Test wcześniej. 7 pytań... szybko wypełniam, podpisuję, co wiem i... czekam. Czytam kolejną gazetkę... tak mi zleciało 40 minut. Coś mnie tknęło... Boże, czy ja tu siedzę, bo nie wiem, że mam gdzieś pójść, bo o mnie zapomnieli, czy co...? Idę się pytać, czy to normalne, że czekam już 40 minut. Zaraz sprawdzę... tak, może pani tu czekać i 2 godziny. - Dziękuję. Wracam do pokoju. Ja to powoli myślę. Jak to mam czekać dwie godziny, na głupi TB Test? Ja już tu siedzę dwie godziny, mają być jeszcze dwie? Wracam jeszcze raz do tej samej pani i pytam się, dlaczego mam czekać dwie godziny? Tak tu jest zorganizowane. - To dlaczego nikt mi nie powiedział, że tyle czasu to trwa? - A pani tu pierwszy raz? - Tak, pierwszy raz. - No tak tu to wygląda. - Ale ja mam dzieci, które w domu czekają na mnie. - Chce pani zrezygnować? - Nie. (Jak już tyle wyczekałam, to szkoda mi zaczynać wszystko od nowa.) Ale generalnie jestem zła na ichniejszą służbę zdrowia. Idę spowrotem do mojego pokoju i czekam. Po kolejnych 40 minutach przychodzi lekarka, zabiera kwestonariusz, pielęgniarka pobiera krew. Niecałe 5 minut. Mogę iść do domu, tylko jeszcze trzeba zapłacić. Kolejna miła pani odbiera ode mnie papiery, coś tam kreśli i z uśmiechem mówi one hundred... Zawału dostanę, ponad 100$. Czy może pani powtórzyć cenę? Nie, nie zmieniła się przez te parę sekund, 114$ do zapłacenia. Przykro mi, ale nie zapłacę, poprzednia pani powiedziała, że maksymalnie zapłacę 54$ i więcej niż ta kwota nie zapłacę, gdybym wiedziała, że to będzie kosztować tyle, ile pani powiedziała, to bym nie korzystała z państwa usług. Nie zapłacę im tej stówy, bo jej fizycznie nie mam w portfelu. Nie mam tu karty w amerykańskim banku, nie mam konta. Mam co najwyżej moją z PKO, ale nie sprawdzałam, czy tutaj działa. Pani jeszcze raz bierze papiery, dopytuje się o to, czy była wizyta lekarza, znów coś kreśli... W końcu wpisuje 40$ - za test i za odczytanie próby. Uff, mogę iść do domu. Strasznie, po prostu strasznie...

Za to na poprawienie humoru tekst Pełcia z dzisiejszego dnia:

A dziadek przepędza koty rzucając kapciem i potem Babcia musi mu je przynosić a czasem sam je przynosi. Tak to jest, że on przepędza koty.


11/26 Niedziala Uroczystość Chrystusa Króla

Dziś jedna z pieśni na melodię jakoś bardziej miłą uchu, a tu się okazuje w śpiewniku, że jest to śląska melodia ludowa :). W parafii też modlitwa za papieża i jego pielgrzymkę do Turcji. Ciekawi mnie, czy gdy papież był w Polsce to też się za niego i za kraj, do którego pielgrzymował modlono.


11/27 poniedziałek

Na śniadanie gotuję jajka. Paweł sięga po ostatnie: Załapałem się na ostatnie jajko. Mamutku! miałem okropnie dużo szczęścia! Co za niesamowite szczęście, że załapałem się na ostatnie jajko.

A ja tylko sobie myślę, że to ja miałam niesamowite szczęście, że załapałam się na bycie twoją mamą synku, ale nie ma w tym nic a nic mojej zasługi.

Na łacinie profesor oddawał testy, 101%, excellent Monika – pochwalił przy wręczaniu.


11/28 wtorek

Andrzej leci do Nashville na kilka dni. Nie boję się tego wyjazdu, jak wtedy gdy był na Kongresie w Hiszpani, ale znów smutno. Tym razem bardziej czuję, że to on będzie sam a nie ja, ja będę mieć dzieci.


11/29 środa

Raz się żyje, dwa razy kaszanka... Idę z dziećmi do Food Courtu – Paweł wybiera sobie sushi, Julka bread sticki. Pusto nam bez Taty, dlatego staram się wymyśleć jakieś atrakcje.


11/30 czwartek

Dzisiejszy dialog wieczorny z Pawłem:
- Jak ci idzie sprzątanie?
- Nie tak dobrze, jakbyś chciała.

Ostatkiem sił próbuję nie wybuchnąć śmiechem, a Paweł mnie nokautuje kolejnym tekstem:
- Powiedziałem ci to prosto z mostu. Ha, ha... prosto z mostu.
Teraz to oboje już się śmiejemy.


3 comments:

ciocia_ola said...

Pozostaje mieć nadzieję, że w pobliżu Człowieka-Pająka nie ma Człowieka-Kapcia!

ciocia_ola said...

Dzisiejszy dialog wieczorny z Pawłem:
- Jak ci idzie sprzątanie?
- Nie tak dobrze, jakbyś chciała.
-----------------------------------
To muszę sobie zapamiętać, będę miała odzywkę jak znalazł dla Babciali!!!

Anonymous said...

Monika, to sie czyta jak wysmienita nowele. Pytanie, nie wiem czy powinnam to tu w ogole pisac, ale jak ty jestes w stanie wykrzesac w sobie tyle natchnienia oraz czasu by tyle skrobac....regularnie.