Monday, August 21, 2006

01-06.08 - Pociąg po raz drugi... i chyba ostatni

1 sierpnia 2006, wtorek, Waszyngton - Greensboro

Pociąg na dzień dobry, czyli na godzinę przed odjazdem, bo tyle wcześniej musimy być na dworcu, ma opóźnienie. Na razie tylko 40 minut, ale wieczorem, gdy dotrzemy do domu, wzrośnie ono do 3 godzin. Rozkosznie...

W pociągu Pełek znajduje sobie kolegę, chłopaki rzucają samolotami, to, że się nie rozumieją absolutnie nie przeszkadza w wymianie zdań. No właśnie, niektóre dzieci stąd, głównie wtedy, gdy nie są w grupie, b. łatwo i chętnie nawiązują kontakt z 'obcym', inne się odcinają. Widać to wyraźnie na placach zabaw. Chłopcy wspólnie szukają literek, i znów bariera językowa nie jest nie do pokonania. Alfabet na szczęście w dużej części mamy taki sam.

Oglądam sobie Stany przez okno. Inny świat. Inne domy, auta, drogi, lasy, krajobrazy... Jedna z tablic rejestracyjnych w postaci napisu: I love my Church (Kocham mój Kościół). U nas taki napis by nie przeszedł bez głupich komentarzy otoczenia.

Na dworcu odbiera nas p. Czigogidze. Tak się z nim umówiliśmy, ale opóźnienie trochę namieszało nam szyki. Do domu trafiamy po 21. Jest ciężko - Julcia płacze, Pełek nie chce zasnąć.

Może dłużej nam dadzą pospać...


2 sierpnia 2006, środa, Greensboro

Pobudka o 6 rano - nie ma zmiłuj się...

Zaczynają się telefony do Polski, pierwsze relacje z wycieczki, dzielenie się wrażeniami.

W skrzynce e-mailowej informacja o śmierci małej Zosi Rity, to kolejne dziecko B., które umiera w trakcie ciąży. Tuż przed wyjazdem rozmawiałam jeszcze z B., wtedy leżała w szpitalu, wszyscy wierzyliśmy, że się uda... tak niewiele zabrakło... Bezradność, bo co można powiedzieć w takiej sytuacji...
Samo mi się dziś płacze...

3 sierpnia 2006, czwartek, Greensboro

Urodziny - 130 - Zuzanny Jung, z domu Dederek, mojej prababci.

Dzisiaj jedziemy wszyscy na zakupy, dla mnie pierwsze w dużym markecie. I już wiem, że na dziś taka wyprawa to jest wyzwanie. Po pierwsze Julka wytrzymuje w sklepie tylko godzinę, później zaczyna się wychodzenie z wózka, noszenie na rękach, prowadzenie za rękę, jednocześnie pchając wózek z zakupami. Po drugie stoję np. przed 'ścianą' z mąką i nie wiem, którą wybrać, podobnie z masłem. Czytam etykiety, żeby się nie okazało, że wzięłam solone (Andrzej już się tak nabrał) albo produkt masłopodobny. Wszystko jest beztłuszczowe albo z niską zawartością tłuszczu, 100% czegoś tam, super, hiper... tylko dlaczego ci Amerykanie tacy grubi? Ostatnio czytałam, że na amerykańskich cmentarzach mają problemy, bo nieboszczyki im się nie rozkładają, tak bardzo są nafaszerowani chemią.
Szukam koperku - ni ma. Adrian, już po powrocie, podpowiedział, że powinien gdzieś z boku wisieć. Gdyby ktoś kiedyś potrzebował, to koper po angielsku jest dill.
Z wyprawy przywozimy rybę, której nazwa nic nam nie mówi haddock, rysunek na opakowaniu też nie bardzo. Po sprawdzeniu w słowniku okazuje się, że jest to łupacz.
Andrzej pragnie upodobnić się do Amerykanów i zacząć poranne bieganie, w tym celu kupuje buty i skarpetki. W samochodzie śmiejemy się, żeby upodabniania się do tuziemców nie zaczął od gubienia talii. Bo tak też można.

I jeszcze jedna rzecz: ceny. Mniej więcej są porównywalne do naszych, jak przeliczy się na złotówki. Ubranka dla dzieci po kilka dolarów - i wychodzą taniej niż u nas (w tej jakości). Za kilkanaście są super niedzielne sukienusie dla dziewczynek. Za to na posezonowych wyprzedażach ubranka można kupić za dolara. Jedzenie - również porównywalne. Tanie banany, za to jabłka drogie. W warzywach dużo 'gotowizny': sałatka taka, siaka... wystarczy zrobic sos i dołożyć do sałaty i wsio.

4 sierpnia 2006, piątek, Greensboro

Otwieram śmietanę a tam, jak w naszych Tymbarkach, hasło na opakowaniu: świat zza uśmiechu, wygląda dużo przyjemniej.
Trudno się nie uśmiechnąć w takiej chwili.

5 sierpnia 2006, sobota, Greensboro

Rano pojechaliśmy z Adrianem na targ. Warto zobaczyć, choćby z tego względu, że zakupy w markecie to zupełnie inna bajka. Targ odbywa się dwa razy w tygodniu, w hali, rozstawione stoły w rzędach, za nimi sprzedawcy. Głównie okoliczni rolnicy sprzedają swoje wyroby. Są więc domowe wypieki, miód, chleb, który smakuje jak nasz (ino cena przyprawia o zawrót głowy), są też amisze, którzy niedaleko mają swoje farmy, u nich dodatkowo poza żywnością można kupić ichniejsze czepki, sukienki dla dziewczynek...
My kupujemy owoce i kwiaty, jutro niedziela...
Julcię wszyscy zaczepiają, a ona się wdzięczy w odpowiedzi, robi pa pa, uśmiecha. To niesamowite, ile radości innym może dać jedna osoba. I to taka maleńka. :)

Andrzej wieczorem poszedł się przejść z Adrianem, coby mu pokazał okolice. Niedaleko jest kolejny plac zabaw dla dzieci, basen, ogród botaniczny. Warto więc przejść się tam za dnia z dziećmi, gdy Andrzej jest w pracy. Przy okazji dowiedzieliśmy się różnych rzeczy, np. jak i gdzie kupować używane przedmioty. Jedno miejsce transakcji to oczywiście internet. A drugie, to... przydomowe ogródki. Jeśli ktoś robi 'wiosenne porządki' w swoim obejściu i ma do wyrzucenia iles sprawnych jeszcze rzeczy (zabawki, książki, meble, sprzęt kuchenny itd.) to ogłasza, że w tych i tych dniach (najczęściej jest to weekend) organizuje yard sale (wyprzedaż ogródkową) i gorąco zaprasza. Czasami za grosze można kupić cuda.

6 sierpnia 2006, niedziela, Greensboro
Uroczystość Przemienienia Pańskiego

2 łyki liturgiki Dziś uroczystość, Julka zasnęła na kazaniu i... wszystko rozumiałam. To był jeden powód do radości, drugi - dzieci tu nie biegają po kościele, tak jak u nas. Może to jednak jest metoda... I nie ma tu - ku mojej radości - Mszy dla danej kategorii wiekowo-grupowej. Przygotowanie kazania, z którego wynieśliby coś zarówno najmłodsi uczestnicy liturgii, jak i ci... młodzi duchem... jest sztuką i warto sobie stawiać wysoko poprzeczkę. Z drugiej strony powiedzenie kazania 'tylko dla dzieci' też jest sztuką. I nie wystarczy tu tylko 'dryg' do dzieci, bo niektórzy ten dar mają, inni nie, niektórzy z tej drugiej grupy muszą go sobie wypracować.
A kazanie o nawróceniu, przemianie życia, przemienienie po angielsku to transfiguration, po grecku przemiana, co pojawia się w homilii, to metanoia. To greckie słowo budzi wspomnienia związane z całym Ruchem Światło-Życie, wyjazdami na letnie rekolekcje. Tym bardziej, że dziś wydarzenia z Góry Tabor, która w symbolice ruchu ma też ogromne znaczenie. Na Kopiej Górce, centrum Ruchu, w refektarzu są wypisane hasła, które pojawiają się w kolejnych latach formacji: martyria, metanoia, diakonia. Tyle lat nie mam 'nic' wspólnego z ruchem, a wiele rzeczy gdzieś się odzywa i wraca.
Czasami dziwnie ze względów językowych uczestniczy mi się w liturgii. Po polsku - z tymi tekstami człowiek jest obyty - tutaj, czasami jedno słowo potrafi poruszyć. Po komunii np. modlitwa, aby poprzez przyjęty Sakrament Pan Bóg przemienił nas na swoje podobieństwo. W tekście angielskim pada słow image, które chyba weszło już do słownika języka polskiego (???). Ale używane jest w innym kontekście. Ale gdy w tym innym odnieść je do relacji człowiek - Pan Bóg, można odkryć nowe, ciekawe rzeczy.

Po powrocie z kościoła z Adrianem przygotowujemy posiłek. Obiecał upiec chleb, bo czasami z żoną pieką w domu, oraz ugotować zupę. Tak więc na zakończenie:

Zupa ziemniaczano-serowa, czyli amerykańska kartoflanka (lub ślepe ryby, jak to mówią w Poznaniu)

4 szklanki pociętych ziemniaków
2 szklanki wody lub wywaru z warzyw
2 łyżeczki soli
1 mała cebula, pocięta
1 łyżka oliwy
5 gałązek natki pietruszki
3 szklanki świeżego mleka
1 szklanka startego sera
2 łyżeczki margaryny lub masła
1/4 łyżeczki pieprzu
trochę czosnku (w proszku) (sól czosnkowa???)

Zupa nadaje się na zimowe wieczory, można podawać z ciemnym pieczywem (najlepiej, gdy sami je upieczemy) a na koniec podać sałatę.
Ugotować ziemniaki w wodzie i z solą do miękkości. Zachować wodę z gotowania ziemniaków.
Zeszklić cebulę na oleju aż będzie miękka. Umieścić w blenderze część ziemniaków i trochę wody z gotowania ziemniaków, cebulę, pietruszkę i zetrzeć wszystko na puree (połowa mocy blendera), tak długo aż ziemniaki będą gładkie. Przełożyć wszystko do garnka i dodać mleka. Ciągle mieszając dodać ser, margarynę oraz przyprawy. Podgrzewać tak długo aż ser się rozpuści, a zupa stanie się gorąca, ale nie zagotować. Jeśli potrzeba można dodać wody (wywaru).

Myśmy jedli w wersji porowej. Zamiast jednej średniej cebuli mieliśmy dużo pora, pociętego w maszynie b. drobno.
Do tego chleb domowej roboty.

No comments: