Sunday, August 06, 2006

19.07 - No to zaczynamy

19 lipca 2006

O 5.30 jeszcze nie spie, za 15 minut zadzwoni budzik i obudzi Andrzeja. Czy jest sens klasc sie spac? Ide. Staram sie zasnac - nie moge. Niby spie, ale slysze kazde wejscie Andrzeja do lazienki. Wstaje. Calego mego spania niecala godzina.

***

Sprzatam ostatnie rzeczy. Wstaje Julcia. 15 minut po niej Pelek. Andrzej juz pojechal z bagazami na lotnisko. Ja zostalam tylko z czescia bagazu podrecznego i dwojka dzieci.
Przychodzi Dorota, bo ma zabrac stowarzyszeniowe rzeczy i pomaga jeszcze przy ubieraniu. Z lotniska wraca dziadek, aby nas tam zawiezc.
Przy samochodzie zegnam sie z Dorotka. Dopiero teraz "puszczaja" mi nerwy i pierwszy raz w zwiazku z wyjazdem z oczu plyna lzy. Lusia - corka Dorotki i Darka - przez sakrament Chrztu jest "nasza" i jej rodzice tez. Bedzie mi ich nie tylko brakowac. Do modlitw za Lucje zawsze dokladam prosby za Klare oraz Dorote i Darka, choc w ten sposob, mimo odleglosci, mozemy byc blisko.

***

Jedziemy. Pawel uparl sie i wzial ze soba swoj kask - tylko na lotnisko. W samochodzie odkrywam, ze poza kaskiem jest jeszcze jeden pelciowy skarb, czyli ksiazeczka z lego przestudiowana pilnie przez smyka. Czesto opowiada, co z niej kupi w Ameryce.
Na lotnisku Pawel nie chce sie rozstac ze swym kaskiem. Efekt - jedzie z nami do Ameryki.

***

Jestesmy za bramka.
Krotka wspolna modlitwa i idziemy do naszego 'gejtu'. Jeszcze telefon do Mamy.

***

W poczekalni mama z trojka dzieci. Najmlodsze w wieku pelciowym. Patrze i podziwiam. Leci sama. Do dzieci mowi na przemian po polsku i po angielsku. No wlasnie, dzieci wygladaja jakby byly z zagranicy.

***

Andrzej z Pelkiem na przedzie samolotu.
Ja z Julka z tylu. Dostaje specjalny pas, aby ona byla przypieta do mnie.
Zaczyna sie.
Ziemia ogladana z gory wyglada zupelnie inaczej.
Pola jak pudelka zapalek poprzecinane czasami w dziwny sposob systemem drog. Mysle o Dziadku, o ostatnich wakacjach, gdy zyl, jak wtedy pole przy zniwach wydawalo sie ogromne, gdy trzeba bylo pracowac, a ja tylko 'pomagalam' snopki znosic. I tak mysle, ze na wiele rzeczy warto spojrzec co najmniej dwukrotnie: z bardzo bliska i bardzo daleka.

Te ostatnie dwa lata przyniosly ludzi, o ktorych nie prosilam. Sa. Sa mi bliscy, czesto o nich mysle, chcialabym poprzez niejakie towarzyszenie, czesto nieudolne, pomoc. Gdy samolot sie wzbija do gory przychodz ci wszyscy znow w myslach...
Niekiedy ktoras z dziewczyn napisze na prywatna skrzynke list - taki, o ktorym wiem, ze sa to sprawy, o ktorych nikomu sie nie pisze. Dzieki temu jestem 'blisko' pewnych rzeczy. A ze jestem spoza, spoza rodziny, spoza lekarza, historì calej, to tez jestem jednoczesnie daleko.

Samolot sie wzbija, a tych kilka obrazow przelecialo przez glowe moze w kilka sekund.

Karmie Julke. Po raz tysieczny przekonuje sie, ze karmienie piersia jest najlepsza rzecza na swiecie. Malenka przespi tak caly lot do Kopenhagi.

***

Dolatujemy do morza.
Ta granica pomiedzy jedna materia a druga przypomina, ze sa sprawy, ktore wymagaja oddzielenia.

Ciekawe, w ktorym miejscu dotarlismy tutaj? Po naszej, polskiej stronie, czy juz w Niemczech? Jakkolwiek by nie bylo stad mi najblizej do moich w Zielonej Gorze.

***

W dole zaglowki. Z glosnikow dochodzi informacja, ze za chwile bedziemy ladowac. Nie potrafie oddac tego, co widac na dole. Jest po prostu pieknie... Marzy mi sie tylko wycieczka do Kopenhagi na kilka dni, koniecznie samolotem.

***

Na lotnisku - cisza.
W kolejce do odprawy zaczyna sie tak naprawde inny swiat. Rysy ludzi - juz obce. Jezyki - nie nasze. Samolot - ogromny.

***

Dzieci sa grzeczne.
7 godzin lotu minelo nie wiadomo kiedy.
Na pokladzie wiele osob z dziecmi, jest roznie, z lezeniem na podlodze przez dziecko i buczeniem na caly regulator wlacznie. Na szczescie nie dotyczy to naszych dzieci. Julcia cwiczy dreptanie. W tyle siedza Japonczycy, ktorzy strasznie sie ciesza na jej widok.
Telewizorki, sluchawki, kocyk do przykrycia... Dzieci w trakcie lotu dostaja zabawki - Julka ksiazeczke z kartonowymi kartkami i obrazkami zamiast tekstu, a Pelek naklejki, z ktorych moze ulozyc historyjke.
Dla Julci dostaje jedzenie sloiczkowe.

***
Ladujemy. No to jestesmy w Waszyngtonie. Na amerykanskiej ziemi. W Nowym Swiecie. Jakim bedzie dla nas?

Jeszcze w rekawie spotykamy pierwsze osoby z obslugi, stoja z wozkami, aby pomoc niepelnosprawnym. I pierwsze co mi sie rzuca w oczy w Ameryce to napis na 'smyczy' jednego z tych gosci, na ktorej wisi jego identyfikator: I LOVE JESUS. Pierwsze zdanie, przed tymi wszystkim 'witamy w Stanach', ktore za chwile sie pokaza.

Najpierw musimy odstac swoje w kolejce. Przed nami para z Polski. Kolejka ustawiona w 'zygzaka' za pomoca tasm. Tasmy poprzyczepiane do slupkow, specjalnie do tego przystosowanych. Porzadek... i wszystko dla ludzi... Julcia bardzo sobie te slupki upodobala, bo idzie od jednego do drugiego i przysiada na podstawku opierajac plecy o slupek. Widac, ze znajduje w tym radosc. Razem z nami gdzieniegdzie widac ludzi z 'naszego' samolotu.

W koncu wpadli na pomysl i otworzyli kolejne okienko. Teraz pojdzie ciut szybciej.
Dochodzimy. Mila rozmowa, papiery podbite i mozemy isc dalej.
Kolejny krok to odbior bagazu. Na szczescie mamy wszystkie nasze kawalki. Teraz do nadania. Nie wiedziec czemu przepuszczaja nas bez kolejki. Gdy wszystko zalatwione szukamy naszego budynku, naszego, czyli lotow krajowych. Andrzej juz sie co nieco orientuje i wie, ze trzeba kierowac sie do kolejki (mini-pociagu, bo ten pojaz to skrzyzowanie autobusu z pociagiem).

Jedziemy. Wokol gwar, nic nie rozumiem. Wedlug naszego czasu dzieci powinny pojsc spac, ale nie widac po nich zmeczenia, tak samo jak i my sa przezywaja, ze tu wszystko jest NOWE. Na scianie reklamowka kaplicy (multireligijnej), ktora znajduje sie w halu glownym. U nas, gdy 'Christianitas' probowalo za zgoda i wiedza roznych wladz powiesic 'reklamowki' o meczennikach z 20 wieku w tramwajach to oczywiscie podniosl sie raban i ostatecznie wladze tramwajowe wycofaly zgode tlumaczac sie obrazaniem uczuc religijnych (sic!).

Jestesmy w budynku B, teraz do gejtu A4. Gdy dochodzimy, ludzie stoja. Pawel chce do ubikacji na siku. Gdy chlopakow nie ma pani z obslugi cos mowi o locie do Greensboro. Mija kilkanascie sekund i sa nasi. Okazalo sie, ze pani przed chwila powiedziala, ze gejt wlasnie zamknieto, 10 minut przed odlotem. Mamy poczekac na nastepny samolot - 5h. Dochodza nastepni spoznieni z naszego samolotu, ktorym lecielismy z Kopenhagi. Tez z dzieckiem. Obsluga lotniska jest nieublagana, mimo, ze samolot stoi i jeszcze nie odlecial, drzwi otwarte, stoi tuz za szyba...
Zmieniamy bilety i sie zastanawiamy, co my zrobimy z 5 godzinami na lotnisku, z dziecmi... ktore maja wiecej energii niz rodzice.

Idziemy do hali glownej, gdyz tam bedzie latwiej zajac Pelka. Na suficie wisza flagi roznych panst. Jest niemiecka - Pelek wypatrzyl, jest francuska, japonska, sa jakies arabskie. Nie mozemy znalezc polskiej. I glupia mysl, ze 'nasze chlopaki' nadstawiaja karku w Iraku, a tu zapomnieli o nas.

Idziemy na pierwsze 'zwiedzanie'. W sklepie muzycznym nie kojarze zadnego wykonawcy, ale przy moich zdolnosciach jesli idzie o muzyke pop to nie jest zadna sztuka. W ksiegarni szukam choc jednej ksiazki o Janie Pawle II - nie ma zadnej. Niedaleko kaplica miedzyreligijna z reklamowki - pusta. Przez szklane drzwi 'ogladam' - oltarz, pismo swiete, krzeselka...
Wracam do moich i zmiana warty.
Wraca Andrzej i... znalazl sklep z samolotami, rakietami, wahadlowcami. Bierze tam Pelka. Pelek jak wraca, to mu sie buzia nie zamyka, czego tam nie ma, wlacznie ze skafandrem kosmonauty.
Jest to takie nasze pierwsze 'zachlysniecie' sie rzeczami. Bo pierwsza reakcja jest taka, 'ja chce to miec', 'to kosztuje tylko 3 dolary...'.
Pelcio wychodzi z tego wygrany, bo kupujemy DLA niego.

Powoli minelo nam te dodatkowe 5 godzin. Najpierw padla Julka, pozniej Pelek, juz na koncowce.
Start nam znow przesuwaja, ale to juz gdy siedzimy w samolocie, ze wzgledu na pogode w Greensboro. Jest goraco. Jeszcze nie wiemy, jak bardzo.

***
O 1 miejscowego czasu jestesmy na w Greensboro. Bierzemy taksowke i jedziemy do hotelu. Taksowke zamawia sie w okienku na lotnisku, dostaje sie kwitek, dokad chcemy jechac, gdy przyjezdza mini-busik zabiera nas i 'naszych' znajomych, z ktorymi lecielismy z Kopenhagi. Docieramy do hotelu i marzymy o jednym, aby moc polozyc sie spac. Hotelarz ma wade wymowy, ale jeszcze 'jako tako' go rozumiem. Murzyna, ktory pomaga zaniesc bagaze do pokoju, juz nie. Nie mam sil, zeby mi sie chcialo chciec go zrozumiec. I don't understand. Mam spokoj.

To byl dlugi dzien. Wydluzony o 6 godzin spowodowanych zmiana czasu i o kolejne 5 spoznieniem na samolot.

1 comment:

ciocia_ola said...

Żeby wysłać komentarz, kazało mi się zalogować. I stworzyło mojego bloga pod tytułem niamambloga.
Podróż niezła, ale jak widać dzieci były litościwe?
Lotnisko w Kopenhadze robi wrażenie! Ja je podziwiałam z promu: płynę sobie morzem, słoneczny poranek, morska bryza :) i po lewej lotnisko, po prawej wystają z wody wiatraki i samoloty nadlatują jeden za drugim...